Sezon wakacyjny w pełni, a więc i branża wycieczkowa ma się całkiem dobrze. Jeździmy, zwiedzamy, poznajemy rozmaite zakątki naszego kraju i świata. Szczególnie w obowiązku turystycznym czują się ci, którzy mają pod swoja opieką najmłodszych – w końcu trzeba dzieciakom zapewnić rozrywkę, pokazać im ciekawe miejsca, zabytki, historii nieco przekazać. No i przecież takie wycieczki z dzieciakami to super atrakcja i mnóstwo frajdy dla wszystkich! Czy aby na pewno?
Bądź gotowy na wszystko
Zapewnić dzieciakom atrakcje to w dzisiejszych czasach wyższa szkoła jazdy. Powód jest bardzo prosty – mają wszystkiego pełno, często aż zbyt wiele, za szybko i bez żadnego wysiłku z ich strony. Od patrzenia na trykające się koziołki lub ziejącego ogniem sztucznego smoka wolą łapanie pokemonów na swojej komórce i wymienianie się emotikonkami ze znajomymi na messangerze. Czasami, pomimo naszych dobrych chęci, jednodniowy wypad zamienia się w mały survival, a z wymarzonej radości, śmiechu i dobrej zabawy zostaje jedynie zmęczenie i rozczarowanie. Bo wyszło nie tak, jak chcieliśmy, bo pomimo starań dzieciaki wcale nie zachwyciły się zwiedzanymi zabytkami. Bo miało być inaczej, a wyszło, jak wyszło. Trzeba być gotowym na wszystko – nagłą zmianę pogody, zły humor spowodowany niedospaniem i zmęczeniem malucha, nieplanowane wydatki (np. po wejściu w kałużę po same kostki – witajcie nowe buty i skarpetki), nagłe potrzeby fizjologiczne, małe wypadki i stłuczone kolana, spóźnienia pociągów i na to, że rzeczywistość może nas nieco przerosnąć i zupełnie nie przypominać tego, co zaplanowaliśmy.
Daleko jeszcze?
Pierwsze problemy zaczynają się już na etapie transportu. I wcale nie chodzi o zmierzenie się z pytaniami „daleko jeszcze?” czy wierceniem się i kręceniem z nudów – tablet, smartfon i dziecka nie ma, tak działa większość dorosłych. Gorzej jak ustrojstwo rozładuje się i trzeba będzie małemu (lub małej) zapewnić rozrywkę lub co gorsza rozmawiać! Na to nie każdy jest gotowy. Zawsze jednak można „zapchać” malucha jedzeniem – kanapki, ciasteczka, chrupki, paluszki… Przecież ta przepastna torba leżąca obok mamy (bo najczęściej to właśnie ona dźwiga wiktuały) jest niczym mały sklep spożywczy, na wypadek, gdyby nagle wybuchła woja albo w miejscowości, do której zmierzają, nie znali pojęcia handlu.
Trzeba też liczyć się z tym, że PKP to nie skrót od Polskie Koleje Punktualne, a bardziej Przyjadę Kiedy Przyjadę – przekonałam się o tym wczoraj, gdy wybrałam się na wycieczkę z bratanicą do Torunia. Miało być półtorej godziny jazdy, nie spóźni się na pewno, bo przecież startuje z Poznania. I wystartował, ale z godzinnym opóźnieniem, a jadąca w przedziale rodzina zerkała nerwowo na zegarek, bo muzeum umówione na konkretna godzinę, bo bilety przepadną, bo cały plan wycieczki nagle się sypie. W połowie drogi zjedli już cały prowiant, rodzice pokłócili się ze dwa razy, starsza córka co pięć minut narzekała na to, że jej niedobrze i w ogóle po co ta wycieczka, a młodszy syn był już trzy razy w toalecie. Całe szczęście, że mój dziecięcy egzemplarz nie należy do tych chodzących do łazienki co pięć minut, bo choć w pociągach coraz lepiej z czystością, to próba jednoczesnego utrzymanie dziecka (bo przecież tam nie usiądzie), siebie i równowagi w jadącym i trzęsącym pojeździe mogłaby być traumatycznym przeżyciem.
Kolorowe jarmarki
Ale co tam podróż, wszak radość dziecka najważniejsza. Więc zwiedzamy, pieczemy pierniki w muzeum, ugniatamy ciasto i robimy pamiątkowe zdjęcia. Super zabawa i nawet rodzice się cieszą, dopóki pan prowadzący nie mówi, że w oczekiwaniu na wypiek zapraszamy do piernikowego sklepu. No i zaczyna się nerwowe przeliczanie budżetu, negocjacje i pertraktacje handlowe z najmłodszymi, płacze, wymuszanie i naciaganie. Obok tradycyjnych lukrowanych serduszek są i takie w kształcie samochodu, klawiatury, pada od Xboxa, Smerfów albo smarfonu. Obok spinnery, piłeczki, maskotki, plastikowe pająki, baloniki i inne jarmarczne zabawki – aż chce się zapytać, co ma piernik do wiatraka. Wyperswadowuję bratanicy kolejnego spinnera, breloczek z „nie wiem co to, ale fajne” i maskotkę w kształcie piernika, którą (jestem o tym przekonana) nie będzie się bawić ani przez minutę. Ale nie wszyscy są tak asertywni, a niektórzy wręcz wychodzą z założenia, że na wycieczce hulaj dusza, debetu nie ma. Dzieciaki obładowane, rodzice na siebie nawzajem obrażeni („dziecku żałujesz, jak możesz?” kontra „czyś ty oszalała, ja mu tego nie kupię!”), biznes się kręci.
Kupujemy zawieszkę z piernikowym ludzikiem za 12 zł, którą pan w kasie sprzedaje mi z przeprosinami („drogie, przykro mi, ale to ten ze Shreka, więc kosztuje”) i która psuje się już po godzinie – nie ma co się oszukiwać, w końcu produkcja pewnie chińska i warte to to co najmniej dziesięć razy mniej. Dziecko ma łzy w oczach, bo pamiątka zepsuta, ja mam łzy w oczach, bo dziecko nieszczęśliwe, a miało być przecież inaczej. Pakuję starannie części i obiecuję, że w domu wszystko naprawimy i będzie jak nowa. Po pięciu minutach humor wraca, wycieczka uratowana. Idziemy do sklepu z piernikami, w końcu trzeba mamie, tacie, bratu, babci przywieźć pamiątkę. No więc kupujemy, a ja chyba przez całe życie nie wydałam tyle na pierniki, co w ciągu tych pięciu minut. Ale dziecko obiecało, o innych myśli, empatią się wykazuje, to jak nie kupić?
Obiadowe rewolucje
Pora obiadu to kolejna pułapka i próba cierpliwości dla opiekunów. Udaję, że nie słyszę „o, tutaj jest McDonald’s” i „patrz ciocia, ona ma Happy Meal!” – nawet na wycieczce pewnych rzeczy nie zrobię – i znajdujemy kompromis w postaci pizzy. Zamawiam taką jak chce – z dodatkową szynką, którą bratanica ściąga po dwóch gryzach razem z resztą składników i w końcu zjada samo ciasto. Nie zamierzam się jednak tym denerwować, spokój, zen, głęboki oddech. Rozglądam się dookoła – inni mają gorzej. Obok jakiś maluch płacze i pluje, za innym biegają po restauracji rodzice, nieco dalej mama obiecuje lody, ciastka, balonika, a nawet i może pomnik Kopernika w skali 1:1 za połowę zjedzonej zupy. Nerwowa atmosfera (połowa pewnie pracuje już na przyszłe wrzody), ojcowie dojadają po dzieciach (w końcu już zapłacone), matki martwią się, że brzdąc zjadł za mało, a brzdąc ani myśli zjeść więcej, w końcu na obiecane lody już zapracował. Na nic klimatyzacja, nerwowy pot ścieka z czoła i po minach niektórych widać, że marzy im się domowy schabowy, kapcie i Familiada w telewizji, a nie zwiedzanie, wycieczka i spacery po Toruniu.
Uff, wracamy!
W ten dzień PKP najwyraźniej miała promocję „60 minut gratis” i w drodze powrotnej stawał co chwilę w szczerym polu, a z głośników w przedziałach płynęły niewyraźne przeprosimy i komunikaty o coraz większym opóźnieniu. W pociągu tłok i ścisk, więc siedzimy na korytarzu – a właściwie to ja siedzę, a bratanica śpi na moich kolanach. Próbuję przepuszczać przechodzących tak, by jej nie obudzić, nie zwracam uwagi na wbijające mi się w kolana drzwi od przedziału i jestem wręcz przekonana, że jeśli do tej pory nie miałam skoliozy, to zanim dotrę do domu, z pewnością będę jej posiadaczką. Po godzinie dziecko jest wyspane, nastąpił reset i odzyskanie energii, czego o mnie powiedzieć z pewnością się nie da i podczas, gdy mała podskakuje, śmieje się i śpiewa „Despacito”, u mnie w głowie wybrzmiewa coś bardziej jak „Ta ostatnia niedziela” i marzę o własnym domu i wygodnym łóżku. Chyba widać to gołym okiem, bo pan z dwójką maluchów patrzy na mnie porozumiewawczo i mówi „Weź dzieciaki na wycieczkę, mówili. Będzie fajnie, mówili. Jak można tak kłamać?!” za co otrzymuje karcące spojrzenie swojej małżonki.
Uśmiecham się i kiwam głową, ale mimo wszystko jednak, chyba jestem ciotką patologiczną, bo mam nadzieję, że to nie pierwsza nasza wycieczka. I nawet spóźnione PKP, pioruńskie zmęczenie, breloczki „made in china” i debet na koncie mnie nie powstrzymają!