Gdy podczas świąt głośno powiedziałam przy moim rodzeństwie, że nasz rodzinny dom był patologiczny, najstarsza siostra obruszyła się i odparła, że gadam głupoty, młodsza stwierdziła, że dzięki temu jesteśmy silniejsi, a brat taktownie milczał i udawał, że nie słyszy. Jak to, patologia? Przecież pieniędzy nie brakowało, bicia nie było, nikt głodem nie przymierał. No chyba, że tym emocjonalnym, ale kto by się tam przejmował sprawami duszy, skoro sąsiad dojrzeć jej nie może.
Ale to, co widać było na obrazku, to tylko ładna pocztówka, która z rzeczywistością miała niewiele wspólnego. Piękni i mądrzy rodzice z własną działalnością, czwórka dzieciaków, duży dom. Wysokie wymagania, chłód matki, alkoholizm ojca, o którym się nie mówiło, przemoc psychiczna. Teraz potrafię już to nazwać, jestem bardziej świadoma, ale jako dziecko nie wiedziałam, skąd ten smutek, czego mi tak naprawdę brak. Niby miałam wszystko, co potrzeba, a często nawet więcej niż rówieśnicy, ale to, co najważniejsze, było zawsze poza zasięgiem.
Ojciec był zawsze zajęty i często nieobecny, ale mimo tego rozliczał nas z każdej oceny w szkole, ustanawiał zasady, od których nie było odstępstwa i „dokręcał śrubę”, gdy któremuś z nas wydawało się, że może więcej, że można wyluzować. Ze swojej ciasnej roli „klawisza” wychodził tylko po alkoholu, i próbował wtedy zostać ojcem roku, klawym tatą, żartownisiem – kawalarzem. Ale tylko na chwilę, bo męczyło go to strasznie i zabawne komentarze zmieniały się w pociski uderzające w nasze słabe strony, a dowcipne aluzje w brutalne podkreślanie naszych wad. Ja byłam zawsze ta brzydka, brat ten głupi, najstarsza siostra nieudanym początkiem, a najmłodsza bezmyślną wpadką. „I na co to wszystko?” – pytał retorycznie ojciec – „Na co my tak harujemy, skoro te tumany i tak to zaprzepaszczą? Nie ma w nich ani krzty polotu, zero pomyślunku. Urodziłaś bandę debili!” – krzyczał do matki.
A mama była zainteresowana jedynie tym, jak inni ją postrzegają w roli pani domu, swoimi dziećmi już niekoniecznie. Eleganckie ubrania, perfekcyjnie urządzone święta, obecność na każdej wywiadówce i dobre wrażenie wśród znajomych – w tym była specjalistką. Ale dla nas była niedostępna, jej troska miała wyraźnie postawione granice. Dobrze wiedzieliśmy, że nocny koszmar będzie wyłącznie naszym problemem, że przytulanie to tylko u babci (dzięki ci losie za naszą kochaną babcię!), że trzeba być hardym i radzić sobie ze wszystkim na własny sposób. I radzimy sobie do teraz. Możemy nazywać to siłą, zahartowaniem, udawać, że trudne dzieciństwo wyszło nam tylko na dobre, ale choć na co dzień staramy się, walczymy, udajemy, każdy z nas nosi w sobie emocjonalne kalectwo niewidoczne dla postronnych, ale męczące dla nas samych.
Najstarsza siostra została perfekcjonistką – w niczym nie odpuszcza, o wszystkim pamięta, planuje z wyprzedzeniem, robi listy, a każde odstępstwo od rutyny jest dla niej źródłem lęku. Kontroluje każdy aspekt swojego życia do tego stopnia, że już nie wie, co to znaczy relaks, nie potrafi odpuścić i wyluzować się. Jej związek jest niczym układ biznesowy, tak poprawny i poukładany, że aż dziw bierze, że jest tam uczucie. Ale ono jest, podskórnie pełzające, czające się pod powierzchnią i od czasu do czasy nieco głośniej wołające o uwagę. Schowała je, bo tylko schowane może w pełni kontrolować – gdyby wypełzło, nie daj Boże, mogłaby go nie opanować, a wtedy katastrofa, trzeba by się z nim zmierzyć bez planu i „iść na żywioł”. A tego nie chce i nie potrafi.
Brat jest jej przeciwieństwem – ucieka od wszelkich planów, zobowiązań i stabilizacji. Skacze z kwiatka na kwiatek, o rodzinie nie myśli, żyje z dnia na dzień niczego nie biorąc na poważnie. Jego szczęście, że zdołał się wykształcić i ma fart do dobrych znajomości, bo dzięki temu o pracę nie musiał się do tej pory martwić (co nie znaczy, że jest pracownikiem roku). Jego ulubione słowa, to „jakoś to będzie”, „zobaczy się”, „jutro się nad tym zastanowię”. Dobrze, że ma taką poukładaną starszą siostrę, która i o niego zadba, bo ten wieczny Piotruś Pan potrzebuje regularnego sprowadzenia na ziemię i kopa w zadek.
Najmłodsza w naszej rodzinie żyje miłością, która karmi ją i zjada równocześnie. Mąż, dziecko, dom – to jej świat, na punkcie którego zupełnie zwariowała. Jest zupełnym przeciwieństwem naszej matki – daje z siebie tyle troski i uczucia, że aż dziw bierze skąd tak potrafi. Ale ma to też i ciemne strony – jest wrażliwa, podatna na zranienia, potrzebuje zapewnień ze strony męża o niegasnącym uczuciu, emocjonalnego głaskania, opieki, wielkiego poczucia bezpieczeństwa i bezmiernej akceptacji. Jest wyczulona na każdy najmniejszy gest mogący świadczyć o słabnącym zaangażowaniu, często nadinterpretuje fakty i ze strachu widzi rzeczywistość gorszą niż jest ona naprawdę. Boi się, że zostanie odrzucona, że straci miłość, która jest sensem jej życia.
No i jestem też ja – ta, która unika związków, ucieka od bliskości, boi się zaangażować. Postawiłam wokół siebie mur, który trudno przebić. Mur, który miał mnie chronić przed zranieniem, a teraz sam jest powodem mojego cierpienia. Boję się dać z siebie zbyt wiele, boję się, że nie otrzymam w zamian tyle samo. A co jeśli obnażę się, mur runie, a coś nie wyjdzie i zostanę bezbronna, łatwy cel na widoku? To moje emocjonalne kalectwo – pragnę miłości ponad wszystko, a jednocześnie najbardziej obawiam się, że w końcu od kogoś ją otrzymam, że ktoś odważy się za tę ścianę zakraść i będę musiała zrzucić maskę i poddać się, uwierzyć i zaufać. Tylko czy potrafię?
Podczas świąt głośno powiedziałam, że nasz rodzinny dom był patologiczny, ale popełniłam błąd. On nie był, nadal taki jest, bo można opuścić patologiczny dom, ale patologiczny dom nigdy tak do końca nie opuszcza ciebie. I choć echo dzieciństwa każdy z nas słyszy inaczej, to jest ono dla nas wszystkich równie wyraźne i trudne do uciszenia.