Go to content

Nasze dzieci w szpitalach psychiatrycznych leżą na materacach w korytarzach. Sytuacja jest dramatyczna – mówią psychiatrzy

fot. SolStock/iStock

O dramatycznej sytuacji rozmawiamy z dwójką psychiatrów. 




Antoni i Anna Umeccy są lekarzami, specjalistami psychiatrii dzieci i młodzieży. Pracują w oddziale psychiatrycznym dla młodzieży w Józefowie Mazowieckiego Centrum Neuropsychiatrii. Antoni Umecki dodatkowo konsultuje dzieci w trybie nagłym na izbie przyjęć. Zgodzili się opowiedzieć nam, dlaczego szpitale psychiatryczne mają dziś coraz więcej pacjentów, dlaczego lekarze mówią: „Dość!” I dosłownie modlą się, żeby podczas ich dyżuru, nie zadzwonił kolejny rodzic w sprawie swojego dziecka, które targnęło się na swoje życie. Wtedy będą mieć dylemat, czy kłaść je na korytarzu na materacu, czy też odsyłać 300 km dalej do Sosnowca, gdzie jest jedno wolne miejsce. Ale wtedy wiedzą, że rodzice nie będą mogli dziecka odwiedzać. A to dla niego przecież ważne w procesie leczenia.






Jak teraz wygląda praca na oddziale dla młodzieży?




Antoni Umecki: – Jest dramatycznie! Praktycznie cały czas mamy więcej pacjentów niż „łóżek” zakontraktowanych z Narodowym Funduszem Zdrowia. Coraz częściej zdarzają się sytuacje, że w trakcie dyżuru brakuje dla dzieci łóżek i trzeba szukać innych rozwiązań np. układamy tymczasowo dla nich materace na podłodze. Nie umiem pani powiedzieć, ilu teraz mamy pacjentów na oddziale ponad podpisany ze szpitalem kontrakt, bo ta liczba codziennie się zmienia. Nie pamiętam już dnia, kiedy mieliśmy wolne miejsca. Kilka dni temu było na oddziale siedmioro dzieci na tzw. dostawkach. Aktualnie sytuacje dodatkowo komplikują procedury związane z pandemią.

Anna Umecka: – Najtrudniejsze jest to, że z jednej strony my lekarze wiemy, że oddział jest przepełniony, a przyjmowanie kolejnych pacjentów to dodatkowe obciążenie nie tylko dla personelu lekarskiego i pielęgniarskiego, ale też dla samych pacjentów! Bo im więcej dzieci w szpitalu, tym trudniej im zdrowieć. Psychiatra na izbie więc kalkuluje:”Czy mogę jeszcze przyjąć tego pacjenta? Gdzie go położyć? Czy jest prawdopodobne, że niedługo ktoś zostanie wypisany?” Ciągłe kombinowanie, jakim cudem znaleźć miejsce dla kolejnych chorych! Trudno z właściwym namysłem prowadzić diagnozę i leczenie, gdy najbardziej palącym problemem na oddziale jest brak miejsc dla kolejnych dzieci. Każdy z nas „modli się”, by na jego dyżurze nikt nie dzwonił i nikt nie przyjechał, bo gdzie ma położyć kolejną osobę?

Antoni Umecki: – Pandemia jest dla nas szczególnie trudnym czasem: w sytuacji, kiedy z powodu covidu wstrzymywane są przyjęcia do jednego z oddziałów w mieście, to pozostałe muszą przejąć napływających pacjentów. Jesteśmy zmuszeni przekazywać tych wymagających hospitalizacji do placówek psychiatrycznych w innych województwach, a też i nie zawsze inne województwa dysponują wolnymi łóżkami. Jeśli się uda przekazać pacjenta, to wraz z rodzicem jedzie on karetką, jak dobrze pójdzie z Warszawy do Lublina. A jak źle, to na drugi koniec Polski, np. do Sosnowca.

Anna Umecka: – Proszę też sobie wyobrazić dziecko, które trafia do szpitala na drugi koniec Polski, jest tam z dala od miejsca zamieszkania, możliwości odwiedzania przez najbliższych są ograniczone. Ta sytuacja z jednej strony naraża dziecko na dodatkowy stres oraz komplikuje proces leczenia. A diagnostyka i terapia pacjenta psychiatrycznego w wieku rozwojowym wymaga współpracy z rodziną, jest nieodzownym elementem procesu zdrowienia.

Słyszałam od rodziców, że dziś zdarza się, że dzieci po próbach samobójczych są odsyłane do domów. To prawda?






Antoni Umecki: – Ja nigdy nie odesłałem do domu dziecka w bezpośrednim zagrożeniu życia. Jeżeli lekarz oceni, że pacjent nadal stanowi dla siebie zagrożenie, to wtedy trzeba szukać dla niego miejsca w szpitalu. Może się też zdążyć, że przyjedzie na izbę pacjent np. po przedawkowaniu leków, ale nie zawsze wymaga on zabezpieczenia szpitalnego. Kluczowa jest tu ocena sytuacji przez psychiatrę na izbie przyjęć. Proszę pamiętać, że dla nas to nigdy nie są łatwe decyzje. My oceniając, czy możemy puścić pacjenta do domu, musimy brać pod uwagę również to, że do psychiatry w poradni zdrowia psychicznego on dostanie się za pół roku. I to jak dobrze pójdzie! Jak już mówiłem zawsze więc przyjmujemy dzieci w stanie zagrożenia życia. Będzie to np. pacjent po udaremnionej czy nieskutecznej próbie samobójczej, w psychozie, który prezentuje niebezpieczne zachowania, ale też pacjent, który jest agresywny.

I teraz proszę sobie wyobrazić oddział dziecięcy, w którym jest 40 pacjentów w wieku od 5 do 13 lat, w tym takie dziecko, które ma problem z zachowaniami agresywnymi. To dla personelu medycznego jest bardzo trudna organizacyjnie sytuacja. Aktualnie niestety przy notorycznym przeciążeniu oddziałów praktycznie nie realizujemy przyjęć w trybie planowym dla tych, którzy wymagają leczenia w oddziale stacjonarnym, ale nie stanowią bezpośredniego zagrożenia dla siebie i innych.

Czy pandemia jest bezpośrednią przyczyną tej dramatycznej sytuacji?







Antoni Umecki: – Na początku pandemii pacjentów przyjeżdżało trochę mniej, bo młodzież odetchnęła od stresu związanego ze szkołą. Jednak to był stan przejściowy, bo bardzo szybko pojawiły się konsekwencje izolacji i ponownie oddziały zaczęły pękać w szwach. Aktualnie, odkąd dzieci wróciły do szkoły bijemy rekordy, jeżeli chodzi o ilość hospitalizowanych pacjentów!

Powrót do szkoły bardzo spotęgował problem?






Anna Umecka: – Jednym z czynników ryzyka zaburzeń psychicznych jest doświadczana w środowisku szkolnym i rówieśniczym cyberprzemoc i odczuwana presja na wyniki w nauce. Niestety w wyniku ostatnich przemian społeczno-gospodarczych instytucja rodziny uległa transformacji. Jesteśmy jednym z najbardziej zapracowanych narodów w Europie. To skutkuje tym, że rodzice mają mniej wolnego czasu, który mogą poświęcić na po prostu bycie ze swoim dzieckiem. Dzieci szukają więc wsparcia poza rodziną, często i jedynie w internecie. Nasz ośrodkowy układ nerwowy, psychika są tak skonstruowane, że znajomości z portalu społecznościowego nie zastąpią nam realnych relacji. Niestety dzieci są dziś bardzo samotne, a pandemia dodatkowo to spotęgowała. Uwydatniła też, że system opieki medycznej i psychiatrii dziecięco-młodzieżowej w Polsce jest po prostu niewydolny.

Antoni Umecki: – Niewydolny między innymi dlatego, że nie mamy sensownego połączenia pomiędzy opieką psychologiczną w szkole a opieką psychologiczno-psychiatryczną w Środowiskowych Centrach Opieki. Obserwujemy sytuacje, w których dzieci niewymagające natychmiastowej opieki psychiatrycznej, trafiają do nas po wskazaniu naszej placówki przez pedagoga szkolnego, jako miejsca, gdzie otrzymają szybką pomoc. To liczne sytuacje, w których rodzice, pedagodzy, psycholodzy nie mają do zaoferowaniu młodemu pacjentowi adekwatnego zaplecza poza szpitalem.





 Teraz powstają Środowiskowe Centra Opieki, ale tu też jest problem, bo brakuje lekarzy psychiatrów, którzy mogliby tam pracować. Jest nas za mało!

Jakie są emocjonalne i behawioralne zmiany nastolatka z depresją?

Czy wy, psychiatrzy, pracujecie coraz więcej?


Antoni Umecki: – Lekarze często zostają po godzinach, za co nikt nam dodatkowo nie płaci. Kłopot polega raczej na tym, że jak lekarz ma pięciu pacjentów, to może faktycznie zebrać wywiad z dzieckiem i jego rodzicami, omówić wszystko w zespole, zrobić konsultację rodzinną, badania neuropsychologiczne i mnóstwo czynności, będących standardem diagnostyki i terapii. W sytuacji, gdy ma dziesięciu pacjentów, to każdemu z nich poświęci już mniej czasu.

Czy mamy obawiać się, że niedługo nie wytrzymacie i wszyscy odejdziecie z pracy? W warszawskim szpitalu przy ulicy Sobieskiego wszyscy lekarze z oddziału dziecięcego złożyli wymówienia.

Antoni Umecki: – Codziennie spotykamy się z koniecznością podejmowania trudnych decyzji. W mojej ocenie wszyscy powinniśmy złożyć wypowiedzenia. To jedyna realna szansa na zmianę.

Czy pamiętacie taki czas, żeby na oddziałach było spokojniej, kiedy była proporcjonalna liczba pacjentów do liczby łóżek?


Anna Umecka: – Kiedy zaczynałam pracę na oddziale dziecięcym w 2012 roku, pacjentów było dużo mniej. Mam wrażenie, że mniej dzieci się samookaleczało i było mniej prób samobójczych. Częściej przyjmowaliśmy do szpitala pacjentów chorych psychicznie. Teraz mamy o wiele więcej młodych ludzi, którzy gdyby w porę otrzymali wsparcie psychologiczne w środowisku, to nie trafiliby do szpitala na oddział ostry. W Polsce nie ma sensownej profilaktyki ani ochrony zdrowia psychicznego dzieci. Jeszcze raz to powtórzę: gdyby rodzic, nauczyciel, pedagog lub pielęgniarka szkolna zauważyli problem na wcześniejszym etapie, to dziecko nie trafiłoby na oddział psychiatryczny. My jako społeczeństwo nie jesteśmy edukowani w obszarze zdrowia psychicznego, taką wiedzę powinniśmy zdobywać od wczesnych lat szkolnych. I tu pojawia się kolejne zagadnienie: młodzi ludzie mają tendencję do wracania do szpitala, bo tu otrzymują pomoc, wsparcie i na chwilę zostają uwolnieni od zewnętrznych obciążających sytuacji. Przy braku oddziaływań pozaszpitalnych, pacjenci wracają do dysfunkcjonalnego środowiska, w którym czynniki ryzyka pogorszenia przeważają nad czynnikami ochronnymi, gdzie dochodzi do kolejnego kryzysu i ponownej hospitalizacji.




Antoni Umecki: – Kiedyś była taka zasada, że w mediach nie mówiło się o samobójstwach, bo to powodowało tzw. efekt Wertera. Teraz w dobie mediów społecznościowych wszędzie mamy zalew treści o samobójstwach, samookaleczeniach, anoreksji. W umysłach młodych ludzi w kryzysie częściej pojawia się myśl, że samobójstwo jest więc jakimś rozwiązaniem. Młodzi ludzie dziś wskazują sobie nawzajem pewne destrukcyjne sposoby rozładowywania emocji, radzenia sobie w trudnych sytuacjach, bo niczego lepszego, zdrowszego nie oferuje im środowisko.







Czy macie na koniec jakiś apel do nas rodziców?




Anna Umecka: – Być z dziećmi w relacji, interesować się nimi.
Antoni Umecki: – Trochę mniej pracować. Lepiej wolny czas spędzić z synem czy córką na spacerze w lesie niż poświęcić go na zarabianie pieniędzy na nowego smartfona.