Gdy dzwoni, udaję, że to zupełnie mnie nie obchodzi, ignoruję go, podsycam jego zainteresowanie moją obojętnością i enigmatycznymi gestami. To kłamstwo, oczywiście, bo wewnątrz skaczę z radości i niemal puchnę ze szczęścia, że wciąż jest mój, że jestem dla niego ważna, że powiedział „kocham, chcę z tobą być”.
Gdy nie dzwoni, udaję, że nie robi to na mnie wrażenia, że nie rani mnie swoim milczeniem, że jestem niezależna i ponad to. Choć to nieprawda, bo w środku cała drżę i umieram z niepokoju, chcę znowu usłyszeć jego głos, poczuć jego dotyk, zaznać pieszczot. Modlę się, by ta chwila ciszy między nami jak najszybciej się skończyła, ale jak zwykle czekam na jego gest i nie zdradzam się z własnymi uczuciami. Niepokojąco wyczekuję i wyczekująco niepokoję się.
Kiedy mówi, że odchodzi, że dłużej już tak nie da rady i grozi, że już nigdy nie wróci, pozostaję niewzruszona. Nie ma próśb, łez i przyrzeczeń zmiany, nie ma obietnic, przeprosin i skamlenia o litość, o kolejną szansę. Przybieram maskę, zamieniam się w Królową Lodu i gram swoją rolę oskarowo, choć w środku emocje buzują, a strach ściska mi gardło. A kiedy mówi „do widzenia” i z trzaskiem zamyka za sobą drzwi, rozpadam się na kawałki i pozwalam na głośny płacz, upewniwszy się wcześniej, że nie wróci nagle skruszony swoim wybuchem i nie zechce dokończyć naszej rozmowy. Potokami wylewam z siebie złość, gniew, poczucie winy, samotność, smutek i wielki strach, płaczę i szlocham nad nim, nad nami, nad samą sobą.
A kiedy wraca do mnie – bo zawsze ostatecznie wraca – przyjmuję go bez słowa, bez wielkich gestów i wyznań. Nigdy też nie daję mu siebie więcej niż kawałek, choć on o tym nie wie i myśli, że mam mnie całą, że wie o mnie wszystko. Daję mu tyle, by chciał wracać, nie więcej, otwieram drzwi do siebie, ale wpuszczam jedynie do przedpokoju. Kiedyś, przed laty, chciałam mieć współlokatora, ale pozwoliłam mu na zbyt wiele i do tej pory naprawiam, remontuję, łatam zostawione przez niego dziury, głównie te w sercu, a to skomplikowana i długotrwała praca. Dlatego powiedziałam sobie : nigdy więcej współmieszkańców, co najwyżej chwilowi goście. Nigdy więcej nie pozwól sobie na utratę kontroli i pełne odkrycie przed drugą osobą, nie dawaj nikomu klucza do swojego serca. Tak jest bezpieczniej i ryzyko szkód znacznie mniejsze.
A jeśli on prosi mnie o jakieś wyznanie, obietnicę lub przyrzeczenie, wymiguję się mówiąc, że liczą się czyny, a nie słowa, że nie jest ważne, co mówimy, ale jak się zachowujemy – to łatwe, bo każdy chce wierzyć, że to prawda i nawet jeśli na co dzień nie słyszy nic miłego, to nie znaczy, że brakuje miłości. A potem zamykam mu usta pocałunkiem, otaczam ramionami i po chwili przestaje już pytać, staje się moim więźniem. Kieruję jego myśli w zupełnie inną stronę – nie można przecież przeżywać rozkoszy i wymagać deklaracji w tym samym momencie. Wiem, to metoda na krótką chwilę, ale działa, to najważniejsze. Czasem chciałabym, żeby wyczytał z tej naszej namiętności wszystko to, o czym nie potrafię mówić głośno i chowam przed nim głęboko. Czasami boję się, że właśnie to mógłby odkryć i zrozumieć… A wtedy będzie mnie miał naprawdę, stanę się łatwym celem, bezbronna i podatna na najmniejsze zranienie.
Zapytacie pewnie, czy nie łatwiej byłoby spróbować zaufać? Czy życie nie jest ryzykiem, nie polega na ciągłym skakaniu w ogień i leczeniu poparzeń? Uśmiechnę się tylko w odpowiedzi – w teorii wszystko wygląda tak łatwo! Można bez trudu rzucać mądrymi zdaniami, wygłaszać dobre rady i podsuwać życzliwe podpowiedzi, ale gdy przychodzi do wcielenia ich w życie… Wszystko nagle komplikuje się i wydaje dwa razy trudniejsze, straszniejsze, a ty, choć wcześniej pełna byłaś determinacji i odwagi, nagle tracisz zapał, zaczynasz odczuwać lęki i zamiast zrobić krok do przodu, cofasz się o dwa. I znowu uciekasz, chowasz się, zagnieżdżasz w miejscu, które cię rani, ale które dobrze znasz i przez to wydaje się bezpieczniejsze.
Tak bardzo chciałabym znaleźć w sobie siłę i odważyć się na więcej, spróbować kochać go bez lęku, zwyczajnie tak, prawdziwie i bez udawania. Wiem, że on na to zasługuje, że ranię go zbyt często i zbyt boleśnie. Wiem, że ja na niego nie zasłużyłam, że jest cudem, którego nie spodziewałam się doświadczyć, a mimo to nie potrafię go przyjąć i okazać wdzięczności. Boję się, że kiedyś mogę zadać mu zbyt mocny cios, po którym trudno będzie mu się podnieść, po którym przestanie wierzyć w nasz związek i wspólną przyszłość. Potrzebuję, żeby w to wierzył, bo mimo wszystko, mimo mojego strachu i lęku, wciąż jest we mnie nadzieja na szczęśliwe zakończenie! Wciąż wierzę w to, że jego miłość mnie uleczy i pokona mur, który wokół siebie zbudowałam. Sama nie jestem w stanie się przez niego przebić…