Nazywam się Uzależniona. Przyjmijmy, że mam na imię Małgorzata, choć tak naprawdę moje imię nie jest tu istotne. Ważnego jest to, że jestem uzależniona. Nie od alkoholu, papierosów, leków, ubrań czy operacji plastycznych. Jestem uzależniona od człowieka. Od człowieka, któremu dziesięć lat temu zaufałam, którego kocham, który zamknął mnie w złotej klatce na swój użytek.
Dokładnie pamiętam ten dzień, gdy się poznaliśmy. Byłam na studniówce z sąsiadem, tak z grzeczności. Nie miał z kim pójść, więc zaprosił mnie. Znaliśmy się od dzieciaka, świetnie się rozumieliśmy, był moim przyjacielem. Dopiero po jakimś czasie zdałam sobie sprawę z faktu, że on na swój, niedojrzały jeszcze sposób mnie kochał. Ja jednak byłam zbyt głupia, by to dostrzec.
Marzyłam o rycerzu na białym koniu, który będzie nosił mnie na rękach, a nie o chłopaku, który pochodzi z bloków po dawnych pegeerach, który może dać mi tylko siebie.
Gdy poznałam mojego przyszłego męża – dajmy na to Leona, poczułam się wyjątkowo. Kończył studia, był dojrzalszy od moich kolegów, potrafił prowadzić w tańcu, z szacunkiem odnosił się do dziewczyn, nie spił się, był wesoły i elokwentny. Spodobał mi się bez dwóch zdań. Moje koleżanki kleiły się do niego, a on kulturalnie je spławiał. Ze mną zamienił kilka słów. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zjawił się w poniedziałek pod moją szkołą i dopytywał o mnie. Odprowadził mnie do domu.
Czułam się przy nim nieco skrępowana, w końcu on już był mężczyzną, a ja dziewczęciem, które kończy technikum i nie wie, co dalej. Przychodził po mnie niemal codziennie, jak tylko mógł. Był cierpliwy. Nie wpychał mi rąk pod bluzkę jak moi rówieśnicy. Był spokojny, miał konkretne plany na przyszłość. Wiedział dokładnie co chce robić. Tym mnie ujął. Moich rodziców także. Gdy zdałam egzaminy zawodowe, pomyślałam o maturze. Leon uznał, że skoro mam konkretny fach w ręku to nie ma sensu. Zresztą marzyła mu się rodzina z prawdziwego zdarzenia. On pracuje, żona jest w domu, zajmując się dziećmi.
Choć nie do końca mi się ten plan podobał, przystałam na niego. Moje koleżanki już pracowały i ciągle narzekały. Mnie zazdrościły tego, że za chwilę ułożę sobie życie u boku takiego faceta. Wszystko działo się błyskawicznie. Oświadczyny w Sylwestra, latem ślub i przeprowadzka do wspólnego mieszkania, które Leon dostał w spadku. Podróż poślubna do Grecji, gdzie zaszłam w ciążę. Mój mąż nie posiadał się ze szczęścia. Wszyscy nam gratulowali. Ja poczułam się taka dorosła. Byłam w końcu za kogoś odpowiedzialna i choć od samego początku czułam, że moja sytuacja wcale nie jest taka idealna, odsuwałam od siebie tę myśl.
Wszyscy wokół pukali się w czoło, gdy mówiłam, że kota można zagłaskać na śmierć. Leon zajmował się wszystkim, płacił rachunki robił zakupy i nie do końca zwracał uwagę na moje potrzeby.
– Chcę zbudować dom – powiedział pewnego dnia nie pytając mnie o zdanie. – Musimy oszczędzać.
Podkuliłam więc ogon i nie marudziłam. W końcu nie pracowałam, byłam na jego utrzymaniu, głodna nie chodziłam, a że nie miałam na kino z koleżanką to przecież nie była tragedia.
Ciążę znosiłam świetnie. Mogłabym pracować, ale Leon mi zabronił. Chodziłam na spacery, do biblioteki, gdzie byłam stałą bywalczynią. Z nudów musiałam coś robić. Gdy urodziłam córeczkę cała opieka nad dzieckiem spadła na mnie. Leon przecież pracował, pilnował budowy domu, potem remontu, więc ja siedziałam w domu.
Robiłam tylko Leonowi listę co potrzeba, a on robił zakupy wedle własnego widzimisię. To wtedy zaczęły się kłótnie. Nie miał pojęcia, że muszę mieć w domu leki dla dziecka, gdyby nagle dostało gorączki, że mała potrzebuje zabawek, kosmetyków, że gdy do mnie przyjdzie koleżanka z dzieckiem i przyniesie naszej córce prezent, ja nie mogę się odwdzięczyć. Było mi wstyd. Przed koleżanką, przed mężem który uznał, że w głowie mi się przewraca. Przed rodzicami, którzy byli tacy szczęśliwi, że tak dobrze trafiłam, podczas gdy moja siostra była zdradzana przez swojego męża na lewo i prawo.
Samej przed sobą też było mi wstyd. Byłam bezsilna i zależna. Leon obiecał mi, że jak mała podrośnie, zacznę pracować. Trzymałam się tej myśli. Marysia podrosła, my zamieszkaliśmy w domu pod miastem, gdzie nie znałam nikogo. Znów byłam sama całe dnie. Bez auta, zresztą nie miałam prawa jazdy. Autobus jeździł tu kilka razy dziennie. Gdy napomknęłam o obietnicy Leon uznał, że bez doświadczenia w pracy będę zarabiać grosze i że to będzie po prostu wstydem dla niego. Powiedział że będzie mi dawał sto złotych na moje potrzeby, żebym już się tak nie denerwowała. Jeszcze kilka lat temu mogłam za to cokolwiek dla siebie kupić, ale z czasem było coraz trudniej. Oszczędzałam, by móc cokolwiek uzbierać dla siebie i dziecka.
Mój mąż w pięknych garniturach i z drogimi zegarkami wyliczał nam pieniądze dosłownie na wszystko. Miałam luksus przecież, jeździłam na wakacje, mieszkałam w pięknym domu. Nikt jednak nie wiedział, jak bardzo czuję się nieszczęśliwa i uzależniona od Leona. Od niego zależy wszystko. Ja nie podejmuję żadnych decyzji. Córka nasza nie chodziła do żłobka ani do przedszkola. Dopiero zerówka okazała się obowiązkowa i trochę mnie to uratowało. Leon nie mógł z tym polemizować. Ja odżyłam. Zaangażowałam się w życie zerówki, potem w życie klasowe mojej córki. Nie pracowałam, miałam dużo czasu I czułam się potrzebna. Ktoś mnie doceniał i liczył się z moim zdaniem.
Dziś Marysia ma 10 lat, jeszcze mnie potrzebuje, ja już jednak wiem, że to ostatni moment bym pomyślała o sobie. Jeszcze nie wiem jak to zrobię, czuję jednak, że muszę walczyć o siebie i robić coś dla siebie. Duszę się w mojej złotej klatce, miotam, szukam z niej wyjścia. Niewykluczone, że będę musiała z niej uciec, bo uszczęśliwianie innych nie może oznaczać niszczenia samej siebie…