Dyplom ratownika medycznego uzyskałam w 2011 roku. Później dodatkowo skończyłam studia humanistyczne i ostatecznie pracuję w mediach. Choć ratownictwem zajmuję się sporadycznie, to jednak ratownikiem się jest, a nie bywa. W związku z Dniem Ratownictwa Medycznego (13.10) postanowiłam porozmawiać z inną kobietą, która mimo różnych przeciwności, realizuje się jako matka, żona i ratownik medyczny.
Mamy ambitny plan, by spotkać się i pogadać na spokojnie. – Nie, jutro nie mogę, bo mam dobę. Poczekaj, a pojutrze? Acha, ty nie możesz w tych godzinach. Czekaj, sprawdzę grafik męża. A czwartek koło 22:00? W sumie bez sensu o tej porze – tak mniej więcej wyglądały nasze ustalenia odnośnie spotkania. Ostatecznie umawiamy się na rozmowę telefoniczną. W niedzielę, choć to dla niej pierwsza wolna niedziela od dawna, którą mogą spędzić całą rodziną. – „Weekendy” to my mamy w tygodniu. W tym miesiącu łącznie spędzimy razem 6 dni – wylicza Joanna, stojąc przy lodówce. To jej centrum dowodzenia – szczegółowa rozpiska dyżurów jej i męża, również ratownika medycznego. Śmieje się, że grafik przypomina plany wojenne.
Po co ty się tam pchasz
Joanna jest ratownikiem od 2008 roku, ale pracę w zawodzie rozpoczęła dopiero w 2010 roku. – Filigranowej kobiecie o wzroście 160 cm nie było łatwo znaleźć pracy w ratownictwie. Wszyscy się mnie pytali: „po co ty się tam pchasz”? Wiadomo, chodzi o dźwiganie ciężkich pacjentów, agresję, ataki rodziny. Kobiety mają w tym zawodzie trudniej. Dzięki pomocy męża, który dowiedział się o wolnym wakacie, udało mi się zacząć pracę w Zespole Ratownictwa Medycznego – opowiada. Nie było łatwo, ponieważ jeździła w zespole dwuosobowym. To duża odpowiedzialność.
– Najtrudniejsze są wypadki z udziałem dzieci. To bardzo długo zostaje w głowie i każdy z nas musi to na swój sposób przerobić. Bardzo utkwił mi w pamięci 7-letni chłopiec w stanie ciężkim, który jako jedyny z czteroosobowej rodziny doznał tak poważnych obrażeń. Musieliśmy wzywać do niego Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. Mimo wszelkich starań, dziecko zmarło. To był jeden z moich pierwszych wyjazdów i pewnie dlatego tak dobrze to pamiętam. Poza tym byłam już mamą, w domu czekało na mnie roczne dziecko – wspomina Joanna i przyznaje, że później dość szybko pojawiła się u niej faza wyparcia. Po prostu musiała jakoś radzić sobie z tym, co widzi i przeżywa na dyżurze. Jej koledzy i koleżanki mają podobnie, inaczej nie daliby rady.
4-miesięczne dziecko z połamanymi kończynami
Po trzech miesiącach Joanna przeniosła się na Szpitalny Oddział Ratunkowy jednego z warszawskich szpitali dziecięcych. Kiedyś, jeszcze na praktykach w tym miejscu, powiedziała, że praca tutaj jest super, ale ona nigdy się jej nie podejmie. Jej historia zawodowa potoczyła się jednak inaczej. – Praca z dziećmi jest bardzo trudna i wymagająca, a szczególnie z ich rodzicami. Małe dzieci nie kłamią i zawsze powiedzą, co je boli. Wiele komplikują nam ich opiekunowie, którzy nie zawsze chcą współpracować – opowiada. Ileż to razy wracała do domu z płaczem, gdy na jej dyżur trafiło dziecko w stanie ciężkim, którego szanse na przeżycie były znikome. To są momenty, w których staje się nad łóżkiem swojego śpiącego dziecka i myśli się „kurczę, tyle szczęścia mnie w życiu spotkało”.
Joanna pracuje na czerwonej stronie SORu, gdzie trafiają najczęściej pacjenci urazowi. Są to dzieci po wypadkach, często w stanie krytycznym, przywiezione przez Zespoły Ratownictwa Medycznego. Czasem trafiają się też maluchy, których obrażenia powstały w wyniku stosowania przemocy. – Ostatnio mieliśmy 4-miesięczne dziecko, z połamanymi wszystkimi kończynami. W niektórych miejscach pojawiły się już zrosty, co oznacza, że urazy powstały jakiś czas temu. Większość z nas jest rodzicami, więc nie muszę chyba wyjaśniać, co w takich chwilach sobie myślimy i jakie emocje nami targają. Mimo wszystko musimy zachować profesjonalizm. My ratujemy, resztą zajmuje się policja – opowiada.
Po takich przypadkach nie jest jednak łatwo wrócić do normalności. O takim pacjencie się nie zapomina. Joanna i jej koledzy często jeszcze przez jakiś czas monitorują, co dzieje się z danym dzieckiem. Jakie badania przechodzi na oddziale, na który zostało skierowane i jak się czuje. Na pomoc psychologa nie mogą jednak liczyć. Sami muszą radzić sobie ze swoimi emocjami. Ona ma ten komfort, że w domu czeka na nią mężczyzna, który doskonale wie, co przeżywa. Nadużywanie alkoholu jest w tym zawodzie często spotykane. Ci, którzy związali się z osobami spoza branży, bardzo często czują się osamotnieni. Jedyne, co im pozostaje, to rozmawiać między sobą.
Na dyżurze mamy czasem 200 pacjentów
– Z reguły ja mam dzień, a mój mąż dobę. Wtedy on zaczyna już o 7:00 i wychodzi z domu bardzo wcześnie. Ja muszę ogarnąć dzieci. Młodszą córkę często ubieram na śpiocha. O 6:50 wychodzimy z domu. Jedno dziecko odwożę do przedszkola, drugie do szkoły. Dyżur zaczynam o 8:00 – opowiada Joanna. Teraz czeka ją 12 godzin pracy. Średnio podczas dyżuru trafia się około 120 małych pacjentów – czasem mniej, czasem nawet 200. Poza dwoma chirurgami i jednym pediatrą na oddziale jest około pięciu pielęgniarek i ratowników medycznych. Pracy jest dużo, często – w sytuacji zagrożenia życia – Joanna i jej koledzy muszą samodzielnie podejmować decyzje i wdrażać procedury ratujące zdrowie i życie dziecka, zanim pojawi się lekarz. Trzeba mieć nie tylko ogromną wiedzę, ale także zaufanie do siebie nawzajem.
Gdy ona pracuje, dzieci z przedszkola i szkoły odbiera dziadek. – W przerwach wykonuję mniej więcej trzy telefony, żeby dowiedzieć się jak dziewczynkom minął dzień, co u nich słychać i jak się czują. To dla mnie bardzo ważny punkt w ciągu dnia – mówi. Zobaczy je przecież dopiero wieczorem, około 21:00, gdy pojedzie je odebrać. Do domu wchodzą około 21:30. Trzeba zrobić kolację, sprawdzić lekcje, porozmawiać. – Zdarzyło się, że mój mąż czytał dzieciom bajki przez telefon, będąc w pracy i czekając na kolejne wezwanie. Jego 60-letni kolega z zespołu popłakał się ze wzruszenia, gdy to zobaczył – wspomina. Tak sobie radzą. Jakoś po prostu muszą.
Na protest z dziećmi
– W przyszłym tygodniu mam dzień, potem noc, dwa dni przerwy, a potem dzień i dobę. Ogólnie wychodzi jakieś 168 godzin w miesiącu plus dodatkowo cztery doby w miesiącu w pogotowiu. Nie pracujemy wcale tak dużo, jak niektórzy nasi znajomi. Ustaliliśmy, że będziemy pracować tyle, by móc żyć godnie, ale żeby też mieć czas dla rodziny. I tego staramy się trzymać, choć wiadomo, że łatwo nie jest – opowiada Joanna. Jej mąż robi około 10-12 dyżurów dobowych w pogotowiu. Kiedy trafi się dzień, gdy oboje mają wolne, wolą spędzić czas rodzinnie, zamiast spotykać się ze znajomymi. Często też dniem wolnym jest dzień tuż po nocnym dyżurze. Co z tego, że jest się w domu, skoro trzeba się wyspać?
Joanna wraz z mężem wybrała się na protest ratowników medycznych, który odbywał się na przełomie maja i czerwca. Zabrali też ze sobą córki, co niektórym się nie spodobało. No bo niby po co ciągać ze sobą dzieci na takie manifestacje. – Zapytałam moją córkę, czy ona rozumie, dlaczego idzie z nami. Ponieważ wie, na czym polega moja praca, zapytałam też, co ona chciałaby zmienić. Bardzo się bałam, że zacznie narzekać na naszą nieobecność w domu. Ale ona powiedziała „chciałabym, żebyś się w końcu wyspała”. To znaczy, że chyba całkiem nieźle udaje nam się godzić pracę zawodową z rodzicielstwem – opowiada Joanna.
Większość ratowników medycznych pracuje na kontrakcie, co oznacza, że ponoszą też wysokie koszty związane z prowadzeniem działalności gospodarczej. Do tego dochodzą obowiązkowe kursy i szkolenia w ramach doskonalenia zawodowego, które trzeba opłacać z własnej kieszeni, specjalna odzież i obuwie. Koszt? Nawet kilka tysięcy rocznie. – Myślałam kiedyś o takiej pracy od 8 do 16, ale nie wiem, czy ja bym się w takim systemie odnalazła. W mojej branży fajne jest to, że spotyka się tu ludzi, którzy mają pasję. Ale pasja nie wystarczy, by wykarmić rodzinę – dodaje.
Niespodziewane odwrócenie ról
– Nasze dzieci mają przerąbane, ponieważ wielu rzeczy im zabraniamy. Mamy większą wyobraźnię przez to wszystko, co widzieliśmy w pracy. Pewnie w jakiś sposób im szkodzimy, ale byliśmy świadkami tak wielu ludzkich tragedii, że często staramy się dmuchać na zimne. Wiemy, że nie da się wszystkiego uniknąć, ale staramy się minimalizować ryzyko – opowiada Joanna. Służbę zdrowia poznała też z perspektywy mamy pacjenta. Czy mamie-ratownikowi medycznemu jest łatwiej, gdy dziecko choruje? Niekoniecznie. – Czasem boję się, że zbagatelizuję jakiś ważny objaw. Że z perspektywy tego, co widziałam w pracy, zlekceważę objawy u swojego dziecka. Albo wprost przeciwnie. Że z powodu emocji nie będę potrafiła na chłodno ocenić sytuacji – zastanawia się.
Jej dzieci często chorowały na zapalenie krtani. Jako medyk dobrze wiedziała, jak należy postępować, potrafiła przecież podawać leki. Któregoś razu jej córka dostała takich duszności po nocy, że czegoś podobnego nie widziała wcześniej nawet u swoich pacjentów na SORze. – Pierwszy raz zastanawiałam się, czy ja, matka-ratownik, nie będę musiała wzywać pogotowia do siebie do domu. Czy ja dam radę dowieźć moje dziecko na czas do szpitala bez tlenu pod ręką. Niepokój o swoje dziecko jest zupełnie innym przeżyciem – wspomina. Na szczęście zdążyli. Córka została zatrzymana w szpitalu, a Joanna musiała odnaleźć się w roli mamy pacjenta. To też było cennym doświadczeniem. Dzięki temu łatwiej jej teraz zrozumieć zachowanie niektórych rodziców, ich rozterki i obawy.
Dylematy i strach o jutro
– Bardzo się cieszę, że mam rodzinę. Wielu moich znajomych nie decyduje się na nią świadomie, ponieważ boją się, że nie pogodzą pracy w ratownictwie z wychowywaniem dziecka. Owszem, nie jest łatwo, ale da się – zapewnia Joanna i dodaje, że czuje się szczęśliwą, spełnioną kobietą. Ma męża, dzieci i pracę, którą lubi, czyli wszystko to, co sobie niegdyś założyła. – No i jesteśmy zdrowi, a to najważniejsze – podkreśla.
Miejmy nadzieję, że Joannie oraz jej koleżankom i kolegom, którzy tak jak ona wkładają w swoją pracę całe serce, nie zapominając jednocześnie o bliskich, za jakiś czas się nie odmieni. Że zarobki nieadekwatne do liczby obowiązków i odpowiedzialności, jaką na siebie codziennie biorą, nie spowodują, że któregoś dnia po prostu się wypalą. Bo jedno jest pewne – nie da się wykonywać tego zawodu, jeśli się go nie kocha. A łatwo jest znienawidzić coś, co oprócz satysfakcji wnosi w nasze życie osobiste ból, dylematy i strach o jutro.