Od kilku dni czai się. Jeszcze wstaję z łóżka. Ale wieczorami wszystko kumuluje się w mojej twarzy. Mam napięte mięśnie w okolicach policzków. Zdrętwiałe. Moje oczy patrzą w jeden punkt. Usilnie staram się, żeby nie wprowadzać gałek w jakiś niepotrzebny obrót. Najlepiej mi jest, jak patrzę w jakąś kropkę na ścianie i pozwalam swoim myślom gdzieś ulecieć daleko. Jakby mnie nie było. Oto moja depresja!
Nie mogę dopuścić do tego, by moje oczy przemieszczały się po konturze przedmiotów, bo wtedy istnieje niebezpieczeństwo, że wybudzę się z tego błogiego letargu. Więc kładę się na boku i zamieram. Ludzie mówią mi: „Słuchaj swojego organizmu, on ci podpowie, co robić”. Dobrze, więc – kurwa – niech mój organizm zapadnie się w ten niebyt. Widocznie, tego potrzebuje. Ale po chwili czuję, że pod tym wszystkim kryje się moja niewysłowiona złość.
Depresja. Czuję, że potrzebuję krzyczeć.
Kiedy inni w depresji obmyślają samobójstwo, ja resztkami sił obmyślam więc strategię wydania z siebie krzyku. Moja wersja najprostsza: mogłabym zadzwonić do przyjaciółki i powiedzieć: „Kochana, weź mnie w samochód i zawieź gdzieś do lasu. Tam będę krzyczeć, a ty będziesz mnie ubezpieczać, by ludzie (ci, co ewentualnie będą akurat przechodzić) nie pomyśleli, że kompletnie zwariowałam”. Ale ja dziś nie mam absolutnie sił na ten telefon do koleżanki. Zbyt wiele energii kosztuje mnie kamuflowanie mojego stanu. Trzeba odkurzyć. Trzeba ugotować, by dzieci się nie zorientowały.
Im dłużej jednak odwlekam chwilę, w której sobie krzyknę z głębi piersi, tym bardziej wydaje mi się, że ten krzyk będzie jakiś nieprawdopodobnie głośny, że obudzi jakieś podziemne duchy, że coś wypełznie spod gleby. Dlatego milczę! Boję się go. Może więc krzyknę w poduszkę i spróbuję stłumić ten dźwięk jej pierzem. Ale czy o taki krzyk mi chodzi?! Zduszony? Czy on mi pomoże odetchnąć i wyrzucić z siebie cały ten skłębiony żal do siebie, do losu, do świata… ? Chyba nie! Więc rezygnuję i znów unieruchamiam wzrok. Byleby tylko patrzeć w jeden punkt. Takie zamieranie najbardziej mi teraz pomaga.
Od dawna nie byłam pod prysznicem.
Omijam wodę jak nastoletni chłopiec z wodowstrętem. Wchodzę pod prysznic i myję tylko newralgiczne punkty. Czeszę włosy tylko z przodu, bo myśl, że miałabym umyć tę kotłowaninę matowych kłaków mnie przerasta. Tak, oczywiście, że wiem, co się ze mną dzieje. Tak właśnie wygląda depresja kobiety po polsku. Byłaś kiedyś w takim miejscu?
Dziś pojechałam do supermarketu. Kupiłam niewiele, bo niewiele jestem w stanie unieść i wdrapać się z siatką po schodach na piąte piętro. Cztery może pięć produktów. Sił coraz mniej. Mijając wystawy sklepowe, zobaczyłam siebie w odbiciu lustra. „Boże, a co to za okropna baba. Jakaś baba bez energii. Jakiś człowiek–klocek. Włosy straszne. Twarz napięta. To nie jestem ja!”, pomyślałam. A potem spytałam siebie: „To gdzie ja jestem?” A potem kolejna myśl: „Może zaczynam świrować?” I jeszcze kolejna: „Nie przyznawaj się do tego nikomu!” A po chwili refleksja: „Ludzie, jak dowiedzą się, będą cię traktować jeszcze gorzej, jak jakiegoś zwałka”.
- Zobacz także: Co wydarzyło się w jej życiu, że odcięła się od świata? Elżbieta Dmoch po latach odezwała się do fanów
Kolejna myśl: „A może ja jednak jestem w stanie wydobyć się z tej depresji? Wystarczy uczesać włosy (nie tylko z przodu), umyć się, ubrać, gdzieś wyjść do ludzi. Przykleić uśmiech”. Czy ktoś kiedyś był w tym stanie? Czułaś coś podobnego? Pomożesz mi?
Depresja. Czy stało się coś, co ściągnęło mnie do pozycji horyzontalnej wegetacji?
Stało się! Ale czy ja mam siłę, by o tym opowiedzieć? To długa historia, której się wstydzę. Od dwóch lat nie mam alimentów na koncie. Od dwóch lata walczę z dzieciakami na froncie, by wszystko popłacić, podpinać. Wchodzę do tramwaju i modlę się, by dojechać w dwadzieścia minut, bo to najtańszy bilet. Jeśli jest korek, po dwudziestu minutach wysiadam i idę przystanek lub dwa. Wmawiam sobie, że to dobrze, że dla zdrowia. Prawda jest taka, że chcę oszczędzić złotówkę. Absurd! Bo co dziś znaczy złotówka? Nie mniej to robię i od razu karcę się w myślach: „Idiotka!” Nie, proszę tylko nie piszcie mi tu, że jest komornik, że są jakieś zapomogi. Wszystko, co oferuje samotnym matkom polskie prawo, zrobiłam. Nie przyniosło skutku!
Dziś powiedziałam koleżance: „Chciałabym, żeby umarł”. Skończyłaby się wtedy ta moja do niego wieczna pielgrzymka petenta: „Proszę zapłać” i jego odbijana piłeczka: „Spierdalaj, nie mam”. Dziwicie się, że czuję się jak zero? Nie chcę już o tym opowiadać koleżankom, bo nikt tego nie rozumie. Słyszę od nich słowa, które mnie tylko dobijają. „Jak możesz mu życzyć śmierci, to prymitywne!” I potem obracam tylko nocami te słowa w mojej głowie. Patrzę w jeden punkt. Fajnie, to tak mnie widzą inni ludzie. W sumie nie dziwię im się.
I jeszcze do tego ten okropny obraz, który widziałam dzisiaj w odbiciu lustra w supermarkecie. Tak widziałam tę babę. Faktycznie prymitywna. Wygląda jak klocek bez sił, bez energii i uśmiechu. Ma twarz wykrzywioną, brudne włosy. Nic dziwnego. Byłyście kiedyś w tym stanie? Pomożecie mi jakoś?