Poniżej przedstawiam drugi akt dramatu na dwa głosy – mój i Niny, mojej koleżanki. Obie jesteśmy ofiarami mobbingu. Naszymi dręczycielkami były kobiety.
„Nie ja pierwsza, nie ostatnia zostałam przez nią połknięta, przeżuta i wypluta. Jak wiele kobiet przede mną, zapewne również wiele po mnie. W tym samym niemal czasie moja przyjaciółka, Nina, sama przeżywała bliźniaczo podobne emocje” – przeczytaj pierwszą część tej wstrząsającej historii.
Pamiętam, był lipiec, bardzo gorąco. Większość naszego zespołu handlowców na pełnym luzie pracowało przy projektach. Nastąpiło wakacyjne rozprężenie. Nie u nas. Nas czekał ogromny przetarg, do którego trzeba było się przygotować. Najpierw zebrać i opracować wszystkie dane, następnie nanieść je na arkusz kalkulacyjny, obliczyć kwotę, za jaką zamierzamy sprzedać towar jednej z wielkich korporacji – w trzech wersjach: najtańszej, średniej, najdroższej. To wszystko należało jeszcze zaprezentować w Power Poincie, w wersji atrakcyjnej dla klienta. Styl pracy szefowej zakładał, że ona może zmieniać zdanie tak często, jak uzna za stosowne. Naszym obowiązkiem, moim i kolegi, z którym również ściśle współpracowała, było się dostosować, nawet jeśli wymagało to siedzenia ośmiu i więcej godzin bez jedzenia, picia, załatwiania potrzeb fizjologicznych. Pracowałam w firmie od dwóch miesięcy, jeszcze wszystko było dla mnie nowe – do przejścia, lecz nie posiadałam głębokiej wiedzy popartej doświadczeniem, poruszałam się więc wolniej i po omacku. Ale dawałam radę i byłam z siebie dumna. Wtedy jeszcze tak.
Czerwona lampka numer trzy
Szefowa miała za zadanie przygotować atrakcyjną wizualnie prezentację, na podstawie mojej próbnej pierwszej wersji. Nie zdążyła. W związku z tym o dwunastej, godzinę przed wyjazdem do klienta w celu przedstawienia naszej oferty, ja miałam tę prezentację dokończyć. Zrobiłam to, choć pot lał mi się z czoła i byłam cała czerwona z emocji wywołanych stresem. Przesłałam prezentację na jej komputer. Zaczęła na mnie krzyczeć. Na dwóch z czterdziestu slajdów zaplątała się inna czcionka niż na pozostałych. Jak mogłam? Przeze mnie przegramy przetarg. I oto dopadło mnie uczucie, które później się powtarzało – poczucie całkowitego absurdu oraz irracjonalności stawianych zarzutów. Czcionka rzeczywiście była inna – z tego, co pamiętam, Arial zamiast Calibri. Lecz nie mam pojęcia, czy ktokolwiek poza moją szefową byłby w stanie dostrzec tę różnicę i uznać ją za poważny błąd, grożący przegraniem w wielkim, kilkumilionowym przetargu. Nic to, pojechaliśmy do siedziby firmy. W taksówce szefowa zmieniła twarz na swoją serdeczną, publiczną. Ja szybko zapomniałam o sprawie, wyrzuciłam ją ze świadomości. Wydawała mi się tak niewiarygodna, że chętnie zrzuciłam winę na sytuację zewnętrzną. Przecież to niemożliwe, że ta serdeczna, uśmiechnięta kobieta może tak nagle zmienić się w tyrana, robiącego mi awanturę przy całym zespole.
Po tym przetargu był kolejny, w trakcie pracy nad którym zasady się znowu zmieniały jak w kalejdoskopie. Codziennie stawiała przede mną nowe wymagania, każąc pracę nad starym projektem wyrzucać do kosza. Cyfry latały mi przed oczami, czułam się po ośmiu godzinach codziennej, wymagającej pracy nad arkuszami Excela pozbawiona wszelkiej energii. Sporo przytyłam, coraz gorzej spałam. Śniło mi się, że znowu w którymś okienku popełniłam błąd i że na pewno szefowa to zauważy. Miała niebywały talent do dostrzegania cudzych pomyłek. Zwracała uwagę na drobiazgi, których nikt inny by nie zauważył – pomyłka w trzecim miejscu po przecinku w kursie euro urastała do rangi katastrofy. Tak właśnie mówiła do mnie przez telefon, gdy nie było jej w biurze: „Będzie katastrofa, będzie katastrofa…” Kontrolowała wszystkie moje maile pisane do klientów, często kwestionowała moje sformułowania. Gdy tylko miała chwilę czasu, sama je redagowała i dyktowała mi gotową treść. Długo żądała, bym pod każdym mailem pisała formułkę identyczną jak ona zamieszcza – coś w rodzaju: „mam nadzieję, że oferta spotka się z Państwa zainteresowaniem”. Dopiero gdy konsekwentnie odmawiałam stania się jej lustrzanym odbiciem, zgodziła się, bym zachowała swój styl korespondencji. Choć i tak nie było dnia, by nie miała do niego uwag. W ten sposób powoli, stopniowo, podkopywała moje poczucie własnej wartości.
Najwięcej zależało od jej nastroju. Nigdy nie wiedziałam, jaka będzie w poniedziałek, po weekendzie. Jaki będzie miała humor, co jej się nie spodoba, co spotka się z uznaniem. Bywało tak podczas naszej prawie rocznej współpracy, że pewne pomyłki, wynikające z mojej niewiedzy, mogły się dość poważnie odbić na marży, jaką uzyskałyśmy z kontraktu, a uchodziły mi płazem. Z drugiej strony, zupełnie nieistotne sprawy urastały do gigantycznych rozmiarów i stawały się przedmiotem wielogodzinnych dyskusji.
Nina:
Zaczęło się od akapitów. Wtedy pierwszy raz mnie zaatakowała personalnie. Bardzo nie podobało jej się, była wręcz zniesmaczona, gdy przy kopiowaniu pisma i uzupełnianiu go nowymi danymi nie zachowałam wcięcia dwóch akapitów. Poza tym, zmieniała moje sformułowania – z polskiego na nasze, kierując się sobie tylko znanym kluczem. Do dziś pamiętam wielkie, czerwone wykrzykniki na końcu niemal każdej linijki wydruku pisma. Czułam się, jakbym znów trafiła do podstawówki – ja, silna kobieta przed czterdziestką, absolwentka studiów podyplomowych, drżałam przed oceną pani dyrektor. Wydawała mi się wtedy gigantyczna i wszechwładna. Wiedziałam już, jak potrafi mieszać z błotem ludzi. Bałam się jej.
Czerwona lampka numer cztery
Zamykała mnie w akwarium – sali konferencyjnej otoczonej szybami – i wkładała mi do głowy to, co jej zdaniem ciągle i uporczywie robię źle. Na tamtym etapie bywało już, że niemalże zapominałam, jak się nazywam. Nie chciałam dać po sobie poznać, jak bardzo mnie to dotyka, robiłam dobrą minę do złej gry. Nie chciałam, by koledzy widzieli, jak bardzo na mnie działa to nieustanne strofowanie. Uśmiechałam się więc, choć chciało mi się płakać. Lecz po spędzeniu trzech godzin na roztrząsaniu kwestii sumowania wszystkich komórek Excela, czułam się emocjonalnie wyczerpana. Ona była cała energią. Uwielbiała te nasze seanse wyrównawcze, napawała się swoim głosem. Twierdziła, że robi to z troski o mnie. Że dziewięćdziesiąt dziewięć procent pracy wykonuję dobrze, do doskonałości brakuje jednego procenta. Z jednej strony, być może, szefowa chciała, bym ten jeden procent z siebie wykrzesała i była tak perfekcyjna jak ona – lecz z drugiej strony, robiła wszystko, by temu zapobiec. By udowodnić mi, że przede mną jeszcze długa i trudna droga.
Potem odkrywałam, że nie była aż tak perfekcyjna. Bywało, że dwie do trzech godzin razem ze mną szukała błędu w zamówieniu do producenta, po czym okazywało się, że to ona ten błąd popełniła. Wtedy natychmiast zapominała o sprawie. Jednak na ogół triumfowała, gdy tylko znalazła przyczynę pomyłki i znowu się okazywało, że było nią moje niedopatrzenie. Zdarzało się to wtedy, gdy umykało jej przekazanie istotnej wiedzy. W zasadzie wszystkiego, co potrzebne mi było do pracy, musiałam się uczyć sama, właśnie metodą prób i błędów. Przy tym wykonując codzienną, wymagającą pracę. Nie było dnia oddechu – gdy inni mieli luźniejsze dni, ja się zajmowałam przepastnym archiwum wiedzy, zamieszczonym na wirtualnym dysku, porządkowałam, uzupełniałam według wciąż zmieniających się wytycznych. Miałam po nim śmigać nawet z zamkniętymi oczami. Ogrom wiedzy, którą musiałam wchłonąć oraz nagromadzenie codziennych zadań przerastały mnie. Przychodziłam do domu wykończona psychicznie. Nie miałam siły na opiekę nad dziećmi. Dni mijały błyskawicznie, jeden za drugim. Nie widziałam zmieniających się pór roku. Weekend trwał tylko chwilę, podczas której nie byłam w stanie się zregenerować, tym bardziej będąc matką dwóch absorbujących przedszkolaków. Wtedy zaczęły się poważne problemy somatyczne. Pierwszy raz trafiłam do mojej lekarki, internistki, w styczniu. Nie spałam kilka nocy, bo szefowa wróciła po świętach w koszmarnym humorze. To wtedy kazała mi poprawiać plik kilkanaście razy, odsyłała mi go, znów poprawiałam. Miałam problem ze złożeniem zdania po polsku, z myśleniem logicznym. Czułam się jak w matni, pułapce bez wyjścia.
Z drugiej strony miałam poczucie zupełnego absurdu i bezsensowności tej sytuacji – każdy rozsądny człowiek wskazałby miejsce, w którym popełniłam mało istotny błąd, nawet sam go poprawił, automatycznie. Przecież o to właśnie chodziło, żeby pliki sprawdzały dwie pary oczu. Nie czułam się jej wychowanką, niewygodnie mi było w roli dziewczynki do bicia. Nie uważałam, by ten jeden procent mojej niedoskonałości zasługiwał na całodzienne dręczenie i nieustanne wypominanie pomyłek.
Poczucie nieadekwatności kary do popełnionej zbrodni nie pozwalało mi spać. Bałam się kolejnego nieoczekiwanego ciosu. Nawet sprawdzone przez nią pliki mogły kryć w sobie błąd, który ona może wypomnieć – za tydzień, za miesiąc, za rok. Zawsze z tą samą, olbrzymią siłą rażenia. Gdy miała lepsze tygodnie, oznaczało to, że po nich nastąpi gorszy, prędzej czy później. Podczas wizyty u lekarki zwierzyłam się z problemów w pracy, padło słowo „mobbing”. Płakałam, gdy pani doktor mówiła: „to nie jest pani wina”. Dostałam zwolnienie lekarskie na tydzień. Miałam się w tym czasie zastanowić, czy chcę wracać do firmy.
Nina:
Pewnego dnia dostałam zadanie, które znacznie wykraczało poza moje kompetencje. Miałam w bardzo krótkim czasie przygotować sprawozdanie roczne naszego ośrodka. Zadanie powierzono mi w piątek, sprawozdanie miało być gotowe na poniedziałek. Siedziałam w pracy po godzinach, przygotowałam sprawozdanie najlepiej, jak potrafiłam. Pani dyrektor miała je w weekend poprawić. Oczywiście, całą sobotę myśli krążyły wokół sprawozdania. W niedzielę wieczorem dostałam telefon. Pani dyrektor krzyczała na mnie, zdziwiona, jakim cudem byłam w stanie popełnić tak wiele błędów. Z duszą na ramieniu jechałam do pracy w poniedziałek o siódmej rano, by ratować ten zupełnie beznadziejny tekst. Przez godzinę udowadniała mi, jak jestem słabą pracownicą, ile mi brakuje do ideału. W pocie czoła przygotowywałam poprawki, aby potem pani dyrektor mogła przedstawić sprawozdanie na radzie powiatu – oczywiście jako własne.
WINA
Czy na pewno w tej sytuacji nie było mojej winy? Myśli krążyły po głowie, nie dając spokoju. Przecież, gdybym nie robiła tych głupich pomyłek, gdybym była w stu procentach doskonała, nie byłoby powodu do awantur. Nie musiałaby mi wskazywać swoimi pięknymi paznokciami, gdzie popełniłam błąd. Gdybym potrafiła czytać jej w myślach, gdybym nadążała za tym, co mówi, gdybym była bardziej ogarnięta – nie byłoby problemu. Miałabym u niej jak u Pana Boga za piecem. Tak sobie myślałam. Jeszcze tyle brakuje mi do doskonałości, może się ona w końcu – w bólach – zrodzi.
Stop. Potem przypomniało mi się to, co wiem o toksycznych związkach – że właśnie tak one działają, że poczucie winy jest zrzucane na ofiarę. Że kobiety molestowane usprawiedliwiają katów, bo „same prowokowały”. Rozmawiałam wtedy z mężem, z mamą, z bratem – wszyscy mówili, że jestem świetna w tym, co robię, że w każdej pracy odnoszę sukcesy, że przecież zatrudniono mnie na stałe, a pracodawca jest ze mnie zadowolony. Powtarzali mi to, wkładali do głowy. Racjonalnie miałam świadomość swojego wykształcenia, doświadczenia – przy szefowej czułam się głupia, mała, nic niewarta. Mimo że rozumiałam, jak absurdalne jest to uczucie. Łatwo jest patrzeć z boku, łatwo oceniać. Trudniej, gdy sytuacja cię dotyka. Gdy codziennie idziesz do biura i zastanawiasz się, jaki rodzaj terroru może cię dziś spotkać. I codziennie udowadniasz, że nie jesteś wielbłądem. Nie zliczę, ile razy szefowa pragnęła przyłapać mnie na pomyłce lub niedopatrzeniu i ponosiła porażkę. Ile razy wybiegałam kilka kroków do przodu, by przewidzieć jej następne ruchy i możliwe punkty zapalne. To było jak partia szachów – tyle że wygrany mógł być tylko jeden. I to nie byłam ja.
Nina:
Oczywiście, czułam się winna całej sytuacji, czułam się nie dość doskonała. Myślałam sobie, nauczę się tych akapitów, przestanę popełniać błędy w dacie pisma, pani dyrektor da mi spokój. Byłam nawet u zaprzyjaźnionego coacha, żeby spróbować podnieść mój poziom koncentracji, znaleźć sposób na edytowanie pism bez pomyłek. Udało się, po jakimś czasie moje pisma były zupełnie bezbłędne. Ale pani dyrektor wtedy znalazła inne mankamenty mojej pracy. Zrozumiałam, że starania o to, by ją usatysfakcjonować, są zupełnie bezcelowe.
MIESIĄC MIODOWY
Podczas mojego tygodnia wahań poszłam do psycholożki. Postanowiłam, że się nie dam. Że emocje mojej szefowej nie będą moimi emocjami. Że będę osłonięta niewidzialnym murem, przez który jej pretensje, jej nerwy, jej panika nie będą w stanie mnie dotknąć. Bo to ona ma problem, a nie ja. Tak sobie tłumaczyłam. Bo przecież rachunki trzeba płacić, bo firma jest przyjazna, bo tak wielu moich współpracowników mnie rozumie i szczerze współczuje. Jeszcze w czasie tego styczniowego tygodnia szefowa zadzwoniła do mnie kilka razy. Ze współczuciem, że się rozchorowałam. Kazała dbać o siebie, znowu weszła w rolę mojej prawie-matki, starszej koleżanki, doradczyni, posiadaczki tajemnej wiedzy, jak dbać o swój dobrostan. Ponownie zanurzyła mnie w morzu miłości, przyciągnęła do siebie swoimi mackami, wyspecjalizowanymi w grze w odpychanie-przyciąganie.
Doszło do tego, że w piątek nie mogłam się doczekać poniedziałkowego powrotu do pracy. Dostałam od razu w poniedziałek sporą premię. Oraz uległam niemałemu zaskoczeniu, gdy okazało się, że szefowa postanowiła zająć się porządkami w moim komputerze. Przejrzała całą pocztę, posegregowała ją w foldery według własnego systemu i nakazała zachowywać taki właśnie porządek. Oczywiście, dla mojego dobra. Czułam się tak, jakby mi ktoś zdjął majtki i kazał przeparadować na golasa przez środek naszego biura. Mimo że komputer należy do firmy, zasada prywatności korespondencji powinna obowiązywać, myślałam naiwnie.
Po treningu z panią psycholog postanowiłam jednak nie nadawać temu wydarzeniu głębokiego znaczenia. Pieniądze – zresztą należne za ciężką pracę – do końca mnie udobruchały.
Szefowa rozpływała się w obietnicach. Powiedziała, że jeśli z nią wytrzymam jeszcze dwa lata, będę dostawała nie premię o wartości x od kontraktu, lecz o wartości przynajmniej dwa razy x. Nie miałam pojęcia, co oznacza wartość x, tajemnica była częścią zabawy w kotka i myszkę, którą szefowa z lubością uprawiała. Była już wtedy całkowicie świadoma swoich przewin wobec mnie oraz łańcuszka innych asystentek, które się szybko wykruszały w ciągu całej jej kariery. Co zrobić, jeśli inaczej działać nie umiała.
Zanurzyłam się wtedy w morzu przypuszczeń na temat jej stanu psychiki, w analizowaniu, dlaczego jest taka, nie inna. Skąd jej chorobliwy perfekcjonizm, zamiłowanie do skrajnych emocji, jej przywiązanie do nic nie znaczących szczegółów. Nie wymyśliłam niczego konstruktywnego, niestety. Starałam się patrzeć na nią przez pryzmat jej dobrych, pozytywnych zachowań, których również nie brakowało. Znajomość z nią mogę porównać do toksycznego związku z charyzmatycznym partnerem – który obsypie cię płatkami róż, by następnego dnia upokorzyć. Tylko tak sobie mogłam wytłumaczyć jej zachowanie.
W firmie znana była z niego od lat. Przed moim przyjęciem do pracy były obawy, czy kolejna dziewczyna wytrzyma twardą szkołę mojej przełożonej. Żadna nie dała rady dłużej niż rok. Wiele leczyło się psychiatrycznie. Wiele przechodziło dokładnie tę samą ścieżkę – od obietnic i zachwytów po całkowitą degradację poczucia własnej wartości. Cóż, tłumaczyłam sobie, będę lepsza od nich, odporniejsza. Jestem wykształconą, doświadczoną matką dwójki dzieci, żoną fajnego męża – ja nie dam rady? Kto, jak nie ja?
Poza tym czekał nas wspaniały wyjazd zagraniczny, teraz jest styczeń, niedługo będzie piękne lato – wtedy i szefowej się poprawi nastrój, i ja dojdę do siebie. Tak sobie myślałam, przekonana, że uda misię wytrwać w firmie i w tym toksycznym związku. W końcu szefowa to nie mąż, prawda? Nie muszę jej lubić , a to, co mówi, mogę puszczać mimo uszu. Do czasu.
Nina:
Już wiedziałam, że chcę rzucić tę pracę, że nie dam rady dłużej tak funkcjonować – nie śpiąc, w ciągłym lęku. Każdy dzień zaczynałam od zastanawiania się, w jakim jest nastroju pani dyrektor i jaka kolejna bomba na mnie spadnie. W domu moje złe emocje przenosiłam na dzieci, bywałam nieznośna. Nie potrafiłam dłużej funkcjonować w takim stanie. Lekarka rodzinna zmierzyła mi ciśnienie, gdy w końcu poszłam po pomoc. Było przerażająco wysokie – 230/180. Uświadomiła mi konieczność rezygnacji z pracy. Chciałam jednak ostatni raz spróbować rozmowy z panią dyrektor, podejść do niej po ludzku. Zwierzyłam się z problemów zdrowotnych córki, u której wykryto guzek nad ślinianką. Popłakałam się w gabinecie. Pani dyrektor przytuliła mnie współczująco, powiedziała, że mnie bardzo ceni, że jestem świetnym pracownikiem, że nie ma wobec mnie żadnych zarzutów. Zachęciła, bym poszła na urlop i wróciła wypoczęta. Pokazała swoją ludzką twarz, mając nadzieję, że znowu się nabiorę.
Małgorzata Żebrowska – „Reportaż był częścią mojej autoterapii, miałam przekonanie, że prędzej czy później zostanie opublikowany i będzie dawał siłę kolejnym kobietom. I dzięki Wam tak się właśnie stanie…”.
Absolwentka filologii angielskiej, pisarka, dziennikarka. Wraz z Edytą Niewińską tworzy kursy kreatywnego pisania pod marką Pisarskie Olśnienia. Pisze felietony i recenzje dla portalu Zupełnie Inna Opowieść. Publikuje również m.in w Onecie i na platformie medialnej Anywhere. Zdobywczyni pierwszego miejsca w Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania 2019 za tekst pt. „Mrówki”, wyróżniona podczas Połowu 2020 w Pracowni „Pierwsza książka prozą” wydawnictwa Biuro Literackie. Jej opowiadania ukazały się w najważniejszych polskich magazynach literackich.