Go to content

Samotność, czyli samospełniająca się przepowiednia

Photo by János Venczák on Unsplash

Poczucie samotności pojawia się wtedy, gdy nie mamy dobrego kontaktu z innymi. Nie mamy z kim porozmawiać, podzielić się swoimi myślami, uczuciami, do kogo się uśmiechnąć czy przytulić. 

O samotności, która jest tematem przewodnim nowego numeru miesięcznika „ZNAK” rozmawiają Magdalena Śmieja i Martyną Słowik.

Czym z perspektywy psychologii jest samotność?

To nieprzyjemny stan, który pojawia się, gdy nasze oczekiwania dotyczące relacji z innymi ludźmi nie są spełnione. Mamy poczucie niedostatku czy braku więzi. Kluczowe jest tutaj słowo „poczucie”, bo to jest subiektywna ocena. Samotność nie łączy się bowiem bezpośrednio z obiektywnym faktem dotyczącym tego, czy wokół nas są ludzie, czy ich nie ma. Może być tak, że wokół jest ich dużo, a mimo to czujemy się samotni. Możemy być w związku i czuć się samotni. Albo pojechać w pojedynkę na wielotygodniową czy wielomiesięczną wyprawę i samotności nie poczuć.

Mówi się o różnych rodzajach samotności: samotności w tłumie, samotności nastolatków czy ludzi starszych.

Wszystkie te indywidualne stany samotności łączy jedno – odczuwane pustka i ból. Te uczucia bywają bardzo przytłaczające, często wraz z nimi pojawia się poczucie bezsensu istnienia. Tymczasem wystarczą jedna czy dwie bliskie osoby, żeby tego poczucia samotności nie doświadczać. To jednak muszą być głębokie więzi, a nie powierzchowne kontakty. Sama liczba znajomych, których mamy wokół siebie, o niczym nie świadczy.

Z czego poczucie samotności może wynikać?

Pytanie o źródła samotności jest kluczowe. Obawiam się jednak, że z punktu widzenia psychologii wciąż nie istnieje na nie odpowiedź jednoznaczna i ostateczna.

Badania pokazują, że jakiś element obiektywnej rzeczywistości wpływa na to, czy czujemy się samotni czy nie. Często okazuje się np., że szczególnie samotni czują się studenci na pierwszym roku. To ludzie, którzy nierzadko przyjeżdżają na uniwersytet z innych miast i małych miasteczek. Nagle mają wokół siebie mnóstwo nowych osób w podobnym wieku, a mimo to czują się samotni. Wszystko dlatego, że są daleko od swoich bliskich, z którymi stworzyli już głębokie, mocne i  ważne relacje. Z  kolei z badań dzieci wynika, że najbardziej samotne są te pochodzące z rodzin emigranckich albo tych, które właśnie się przeprowadziły i zupełnie zmieniły środowisko – znalazły się daleko od swojej znanej i bezpiecznej „bazy”.

Czyli zwykle czujemy się samotni, kiedy jesteśmy daleko od ludzi, z którymi już stworzyliśmy głębokie i ważne relacje?

Poczucie samotności pojawia się wtedy, gdy nie mamy dobrego kontaktu z innymi. Nie mamy z kim porozmawiać, podzielić się swoimi myślami, uczuciami, do kogo się uśmiechnąć czy przytulić. To jest przypadek części starszych osób, które nie mają możliwości kontaktu z innymi ludźmi, bo np. są chore i nie mogą wychodzić z domu albo zostały zupełnie same, nie mają rodziny, a wszyscy znajomi już umarli.

Ale samotność często pojawia się też wtedy, kiedy ludzie wokół są. Dzisiaj mamy dostęp do niemal nieograniczonej liczby kontaktów – jest Facebook, Messenger i inne komunikatory. Mamy wszelkie możliwości, aby dotrzeć do innych. A mimo to czujemy się bardziej samotni niż ludzie w latach 80. czy 90. Taka samotność nie wynika z braku kontaktu, ale z postawy.

To znaczy?

Samotność nie jest tylko stanem emocjonalnym, ale także specyficznym sposobem spostrzegania świata. John T. Cacioppo, psycholog i  pionier społecznej neuronauki, przez ponad 20 lat badał samotność w różnych paradygmatach. Wyniki jego badań są fascynujące i zarazem zasmucające. Zdaniem Cacioppo, samotność to awersyjny stan organizmu, który wskazuje, że jesteśmy w niebezpieczeństwie, ponieważ nie mamy kontaktu z ludźmi. Porównywał go do takich stanów jak głód czy pragnienie. Gdy nasz organizm potrzebuje jedzenia, to głód jest sygnałem „idź coś zjeść”, gdy potrzebujemy picia, organizm poprzez pragnienie przekazuje nam „napij się”.

Poczucie samotności powinno skłaniać nas do znalezienia ludzi, którzy podobnie jak woda i pożywienie są nam – a przynajmniej przez tysiące lat historii gatunku byli – potrzebni do przeżycia. I ten mechanizm rzeczywiście działa, ale niestety tylko w początkowej fazie odczuwania samotności. Jeśli wtedy nawiążemy dobrą relację, samotność zginie w zalążku. Kiedy jednak nie uda się jej zablokować, kiedy się rozwinie, wpadamy w błędne koło.

Na czym ono polega?

Prawdopodobnie wszystko zaczyna się od niezadowolenia z relacji społecznych. Jakieś rozczarowanie, niedostatek czyjejś troski i uwagi, nielojalność albo brak wsparcia powodują spadek zaufania do ludzi. Zaczynamy wątpić w dobre intencje, wyłapywać drobne wykroczenia przeciwko nam. Skupiamy się na negatywnych bodźcach, potencjalnych zagrożeniach. Jesteśmy krytyczni. Coraz rzadziej zauważamy życzliwe gesty. W  efekcie zaczynamy zachowywać się adekwatnie do naszej diagnozy sytuacji – zamykamy się, bo ludziom nie można ufać. Wytwarzamy wokół siebie skorupę. Otaczający nas bliscy lub znajomi, bezpodstawnie podejrzewani o złe intencje i krytykowani, coraz częściej wycofują się z relacji.

To tylko potwierdza nasze przekonanie, że nie można na nich polegać. Smutne przypuszczenia okazują się straszną „prawdą”. Czujemy się coraz bardziej samotni i coraz bardziej wyczuleni na negatywne sygnały ze strony innych ludzi. Im mniej ufamy, tym bardziej stajemy się samotni, im bardziej stajemy się samotni – tym mniej ufamy…

Cacioppo mówi, że osoba samotna żyje w stanie zagrożenia i odbiera świat przez pryzmat tego poczucia. Widzi zachowania innych ludzi jako bardziej negatywne, niż są w rzeczywistości. Bardziej pesymistycznie interpretuje ich czyny, niżej ocenia interakcje z  otoczeniem. Nie dostrzega pozytywnych stron. Potwierdzają to jego badania. W jednym z nich studenci zapisywali wszystko, co robili każdego dnia. Na poziomie faktów raporty samotnych i niesamotnych nie różniły się – studenci brali udział w podobnych wydarzeniach. Ale ci, którzy czuli się samotni, nie czerpali z tych spotkań przyjemności i nie odczuwali pozytywnych emocji związanych z relacjami z innymi ludźmi.

Samotność może więc zmieniać nasz odbiór i interpretację rzeczywistości? Gdy czuję się samotna i spotykam koleżankę z pracy, która powie mi, że mogłam się bardziej przyłożyć do projektu, to odbiorę to jako personalny atak, a nie konstruktywną uwagę?

Tak. Załóżmy, że czuje się Pani samotna i idzie na kawę z dwiema koleżankami, które samotne się nie czują. Gdyby po tym spotkaniu zapytać każdą z was, jak oceniacie to wspólne wyjście, to one zapewne uznałyby je za świetne, zabawne. Pamiętałyby, że pogadałyście, pośmiałyście się. Pani odczuwałaby znacznie mniej pozytywne emocje. Badania wykorzystujące techniki neuroobrazowania mózgu pokazują, że samotni reagują słabiej na pozytywne bodźce społeczne. Zdjęcia całującej się pary czy matki obejmującej dziecko nie aktywizują w ich mózgach układu nagrody tak silnie, jak dzieje się to w mózgach osób zadowolonych ze swoich relacji.

Myślałam, że prawie każdy, oglądając film, przeżywa z bohaterami wzruszające momenty – szklą mu się oczy, gdy oni płaczą, uśmiecha się do ekranu, gdy widzi ich szczęście.

Wraz z Agatą Blaut przeprowadziłyśmy serię badań dotyczących wzruszenia i samotności. Pokazywałyśmy uczestnikom krótkie filmiki, na których ktoś pomaga innym – podlewa usychające kwiaty, karmi bezdomnego psa, wspomaga finansowo ubogich, niespodziewanie okazuje dobroć nieznajomym. Sceny proste i mało wyrafinowane, ale wywołujące wzruszenie. Sama na jednym prawie zawsze mam łzy w oczach, mimo że widziałam go już dwadzieścia razy. Okazało się, że ludzi samotnych mniej takie filmy wzruszają. Tak jakby wzruszenie nie przebijało się przez skorupę samotności. Próbowałyśmy dociec dlaczego. Stworzyłyśmy więc kwestionariusz z pytaniami dotyczącymi tego, co się działo na filmie. Postawiłyśmy hipotezę, że „nasi” samotni po prostu nie wierzą, że ludzie mogą być dobrzy.

Odebrali te filmy jako fikcję i wymysł?

Tak się okazało. W  porównaniu z mniej samotnymi częściej uważali, że to jest ściema, że to, co się działo w filmie, nie było bezinteresowne, że się nie zdarza w prawdziwym życiu, że to wymysł twórców. Nie wierzyli w altruizm.

To bardzo smutne. Skoro samotni nie wierzą w dobre i bezinteresowne intencje, odruchy i uczucia, to chyba trudno im pomóc?

Trudno. Bo kiedy idziemy do takiej osoby, żeby zrobić coś miłego, wyciągnąć do niej dłoń, zmniejszyć jej poczucie samotności, ona może to odbierać przez swój filtr nieufności i zagrożenia. Wtedy nasze dobre intencje zatrzymują się na tym filtrze, a ona pozostaje w stanie samotności.

Już przed wybuchem pandemii koronawirusa mówiło się o epidemii samotności. W Wielkiej Brytanii i Japonii istnieją ministerstwa ds. samotności. Dlaczego samotność jest problemem?

Poza cierpieniem w skali indywidualnej samotność to również problem zdrowia publicznego. Według amerykańskiego European Centre for Disease Prevention and Control (CDC – Centrum ds. Kontroli i  Prewencji Chorób) samotność jest częstą przyczyną stanów lękowych i depresji. Znacząco podnosi ryzyko przedwczesnej śmierci, demencji, chorób serca i  udaru mózgu. Julianne Holt-Lunstad, psycholog z Brigham Young University, przeanalizowała wyniki 148 badań dotyczących relacji i umieralności. Wzięło w nich udział ponad 300 tys. osób. Najpierw przyjrzano się temu, jak żyją – co jedzą, ile piją, na co chorują, czy palą, w jakich są związkach. Po siedmiu latach ponownie sprawdzono, jak się mają. Wniosek był zaskakujący – na długość życia i zdrowie największy wpływ miały relacje społeczne. Większy niż używki czy siedzący tryb życia! Ci, którzy byli w dobrych relacjach, żyli dłużej i zdrowiej. Z innych badań wynika, że czas życia człowieka samotnego skraca się o około 30% w porównaniu z czasem życia osób, które prowadzą podobny tryb życia, ale tworzą satysfakcjonujące relacje. Dlatego wiele rządów oraz społeczeństw próbuje się z tym problemem uporać. Niestety, okazuje się, że jest to niezwykle trudne. Proste, narzucające się rozwiązania, takie jak próba nauczenia ludzi umiejętności społecznych, czyli np. rozmowy, łatwiejszego nawiązywania relacji, nie do końca się sprawdzają.

Dlaczego? Tego się nie da nauczyć?

Można wytrenować umiejętności społeczne, ale w  wielu przypadkach problem leży gdzie indziej. Przede wszystkim w braku zaufania i poczuciu, że nie warto się otwierać, że inni stanowią zagrożenie. Nauka umiejętności społecznych może skutecznie poprawić sytuację dzieci, ale badania pokazują, że w przypadku samotnych dorosłych niewiele zmienia. Podobnie jest z aktywizacją społeczną. Pewne grupy, np. osoby starsze, które mają mniejszy dostęp do innych ludzi, albo grupy mniejszościowe, mogą na niej skorzystać. W większości przypadków jednak taka aktywizacja nie wystarcza, bo kluczowy problem polega na tym, że osoba samotna nie chce się otworzyć na ludzi. Jest jakby zamrożona, zasklepiona w swojej samotności. Myśli, że ludzie są źli, czuje się nimi rozczarowana i zawiedziona.

Fot. iStock / leskas

Utwierdza się w tym smutnym przekonaniu, choć ono pogłębia jej cierpienie. To działa jak samospełniająca się przepowiednia.

Na przykład w eksperymencie Kena Rotenberga badani grali w tzw. dylemat więźnia. To często stosowana w badaniach eksperymentalnych gra, w której można przyjąć różne strategie – rywalizować albo pójść na współpracę. Badanie polegało na tym, że w każdej parze jedna osoba była podstawiona, była współpracownikiem eksperymentatora, a druga była rzeczywiście badana. Współpracownik eksperymentatora miał za zadanie naśladować to, co robi badany. Jeżeli przyjmował on model współpracy, to badacz również, kiedy zaczynał rywalizować – współpracownik eksperymentatora też. Okazało się, że w pewnym momencie każdy z rzeczywistych badanych zaczynał rywalizować. Gdy robił to człowiek, który czuł się samotny, a badacz również odpowiadał rywalizacją, to ten model w parze trwał już do końca, a badany kończył grę z poczuciem, że ludzie są niegodni zaufania, że tylko rywalizują, a świat jest niesprawiedliwy. Badani, którzy nie czuli się samotni, potrafili z trybu rywalizacji wrócić do modelu współpracy, do pozytywnej relacji.

Może zarówno gra w dylemat więźnia, jak i wasze badanie dotyczące wzruszenia pokazało, że chodzi o kwestię empatii lub jej deficytu? Osoby, które są w stanie wczuć się w położenie drugiego, potrafią wrócić do modelu współpracy i wzruszają się, gdy bohater przeżywa ważne dla siebie chwile.

Tak, myślę, że empatia też jest tutaj ważnym elementem. Osoby samotne mają jej mniej, bo są bardziej skupione na sobie. Tak właśnie twierdzi John Cacioppo: jeśli czujemy się zagrożeni, całą energię i uwagę poświęcamy na obronę – chcemy się chronić, obudować i  przetrwać. Stajemy się egocentryczni. Gdy utwierdzimy się w  przekonaniu, że ludzie są niegodni zaufania, ten mechanizm obronny jest stale włączony. Nie możemy się rozkleić, wzruszyć, spojrzeć z  cudzej perspektywy. Nie możemy się otworzyć – bo to wystawia nas na potencjalny atak.

Wzruszenie opiera się na poczuciu jedności z  ludźmi, na otwartości na ich przeżycia. Prawdopodobnie z tego powodu ludzi, którzy się wzruszają, inni oceniają jako ciepłych i chcą im pomagać. Ktoś, kto się nie wzrusza, nie dostaje pomocy, a nawet może być postrzegany jako zimny i nieczuły. Ponieważ samotni rzadziej się wzruszają, otrzymują mniej wsparcia. I znów potwierdzają swoje przekonanie, że ludzie są źli i niegodni zaufania.

Istnieje jeszcze pojęcie osamotnienia. Czym ono się różni od samotności?

Samotność to stan, w  którym osoba ma poczucie braku znaczącej emocjonalnej więzi z ludźmi. Czuje, że chciałaby otrzymywać więcej troski i  uwagi ze strony innych. Osamotnienie to stan związany bardziej z  „fizyczną” rzeczywistością – z tym, że tych ludzi wokół nas nie ma. Wtedy przez jakiś czas możemy się czuć osamotnieni. Na tym kontinuum jest jeszcze bycie samemu, będące stanem pożądanym przez wiele osób. To, że spędzę weekend sama, może być naprawdę przyjemne i wartościowe. Bycie samemu daje czas i przestrzeń do autorefleksji, poznania siebie, rozwoju. To jednak nie jest samotność. Samotność jest cierpieniem wynikającym z niezaspokojonej potrzeby więzi.

Przejdźmy do lęku przed samotnością. Dlaczego się jej boimy?

Bo wiemy, że ona jest bolesna, i widzimy, jak ludzie się z nią zmagają.

Co roku prowadzę w  Instytucie Psychologii UJ kurs o bliskich związkach. Na pierwszym wykładzie często proszę studentów, aby wyobrazili sobie dwie sytuacje. Pierwsza: że spędzają najpiękniejszy dzień swojego życia. Jak on wygląda? Gdzie są, co robią? Ci, którzy mają na to ochotę, dzielą się z resztą grupy swoimi wyobrażeniami. Ja tylko pytam: czy ten dzień spędziliście z bliskimi ludźmi? 99% odpowiada, że tak. Później proszę, aby wyobrazili sobie, że są już osobami w podeszłym wieku. Pytam, co najgorszego mogłoby im się wtedy przydarzyć. Zawsze zdecydowana większość odpowiada, że bycie samotnym. To pokazuje, że mamy świadomość, iż samotność jest wielkim bólem. Ale nie oznacza, że wszyscy moi studenci czy inni ludzie zadręczają się tą myślą na co dzień. To bardziej świadomość tego, że samotność byłaby bolesna, niekoniecznie stały lęk przed nią.

O czym świadczy ten lęk?

Jest wyrazem tego, że nie chcemy być samotni i że przed tą samotnością się bronimy. Jeszcze nie jesteśmy w błędnym kole. Dopóki się boję, że będę samotna, to jeszcze daję szansę innym ludziom. Chcę ich spotykać i z nimi być.

Obawa przed samotnością może nas chyba popychać do relacji, których wcale nie chcemy i które nie są dla nas dobre?

Tak. W psychologii powstało nawet niedawno nowe pojęcie: fear of being single. To lęk i stres związany z obecnym lub przyszłym brakiem partnera. Z badań przeprowadzonych na ten temat wynika, że lęk przed byciem singlem nie jest niczym dobrym. Wiąże się np. z  obniżaniem wymagań wobec partnerów. Ludzie są skłonni wejść w związki niespełniające ich oczekiwań. Idą na kompromisy, których potem żałują. Z powodu lęku przed samotnością są też bardziej zależni od partnerów w niesatysfakcjonujących związkach. Takie motywacje nam nie służą.

Ale może pokazują, ile jest prawdy w tym wytartym już trochę stwierdzeniu, że jesteśmy istotami społecznymi. Gdy wyobrazimy sobie siebie zupełnie samych w świecie, bez możliwości rozmowy z drugim człowiekiem czy zwrócenia się do niego o pomoc, to wszystko przestaje mieć sens.

Ma Pani rację, tak właśnie jest. To jeden z wątków psychologii społecznej gruntownie przebadany i niepozostawiający wątpliwości. Potrzeba przynależności i bliskiego, znaczącego kontaktu z kimś, jest absolutnie podstawowa. Ludzie robią wiele, żeby być w relacjach, i cierpią, gdy są one niewystarczające. Płytkie, pozorne więzi nie zaspakajają tej potrzeby.

Nowe media i czasy, w których żyjemy, sprzyjają licznym, ale dość powierzchownym kontaktom. Możemy wejść Facebooka, gdzie mamy tysiąc znajomych, zalajkować czy skomentować post, wysłać wiadomość i w taki sposób nawiązać rozmowę. Często są one jednak urywane, krótkotrwałe, kontekstowe. Czy nasze relacje w czasach internetu i nowych mediów rzeczywiście są bardziej powierzchowne niż kiedyś i sprzyjają samotności?

Są badania pokazujące, że nie ma bezpośredniego związku między tym, jak dużo ludzie używają mediów, a tym, w jakim stopniu czują się samotni. To nie jest prosta zależność.

Moim zdaniem media i dostęp do nich mogą być równocześnie szansą i zagrożeniem. Są szansą dla tych, którzy są w swoim środowisku realnie osamotnieni. Wyobrażam sobie, że dla kogoś, ktoś mieszka w  małym miasteczku i  jest tam jedyną osobą z zespołem Aspergera, grupa na Facebooku, w której znajdzie ludzi podobnych do siebie, może być sposobem na nawiązanie znaczących relacji i zyskanie wsparcia.

Lecz istnieją też zagrożenia. To, co przeżywamy w sieci, nie może zastąpić realnego życia. Wirtualna relacja nie może zastąpić kontaktu na żywo. Mimo iż często wydaje nam się, że rozmowa przez Zooma czy na Teamsach przebiega tak samo jak twarzą w twarz, to nie jest dla nas tak samo wartościowa. W bezpośrednim kontakcie wydzielają się takie hormony i neuroprzekaźniki, które się nigdy nie wytworzą podczas obcowania przez ekran.

Fot. iStock/gaiamoments

Jakiś przykład?

W pewnym badaniu dziewczynki w wieku nastoletnim miały do rozwiązania trudny test. Później podzielono je na cztery grupy. Pierwsza grupa po teście mogła się spotkać ze swoimi matkami, które je pocieszyły, druga rozmawiała z mamami telefonicznie, trzecia wymieniała SMS-y, a czwarta nie mogła nawiązać żadnego kontaktu ani otrzymać wsparcia. Sprawdzono, jak w tych grupach zmienia się poziom kortyzolu, czyli hormonu stresu. Okazało się, że zdecydowanie najszybciej poziom kortyzolu spadał przy realnym spotkaniu, rozmowa telefoniczna też była pomocna, ale już SMS i brak kontaktu dawały prawie te same, niemal zerowe, rezultaty. Nie chciałabym mówić, że SMS nic nie znaczy, bo może być pomocny, tak samo jak inne formy zapośredniczonego kontaktu. Ale to nigdy nie będzie to samo. Nie wiedząc tego, ludzie mogą więc wpadać w samotność, mając złudzenie, że są w kontakcie i  mają ludzi wokół siebie. Zaspokajanie potrzeby relacji porównałabym do zaspokajania głodu. Jedną i drugą potrzebę można zaspokoić mniej lub bardziej mądrze. Pewnie można przeżyć, żywiąc się wyłącznie chipsami albo nawiązując wyłącznie powierzchowne więzi, ale co to za życie?

Często, czy to w pracy, czy w relacjach towarzyskich, używamy sformułowania „będziemy w kontakcie”. Czym się różni bycie w kontakcie od bycia w relacji? Może to jest dobry wyznacznik tego, czy jesteśmy zagrożeni samotnością, czy nie.

Żeby stworzyć prawdziwą, głęboką relację, trzeba dać drugiej osobie czas i uwagę. Bez tego nie ma na nią szans. Jeżeli nie troszczę się o kogoś, nie jestem uważny wobec niego, to nie jest relacja, tylko powierzchowny kontakt. Bezpośrednie kontakty są ważne dla naszego zdrowia psychicznego i dobrego funkcjonowania. Warto je kultywować. Możemy się oczywiście wymieniać wiadomościami na Messengerze, bo to urozmaica relację i pozwala dzielić się bieżącymi informacjami. Warto jednak uważać, aby relacje nie ograniczały się wyłącznie do tej formy. Jeżeli nam zależy na prawdziwej relacji, to nawet gdy jesteśmy zapracowani, powinniśmy raczej wyjść i spotkać się z kimś, niż stukać w klawiaturę.

Czy po półtora roku izolacji wywołanej pandemią czujemy się bardziej samotni i bardziej się samotności boimy?

Badania na ten temat nie są jednoznaczne. Z angielskich wynika, że wbrew przewidywaniom poziom samotności się nie zmienił. Z amerykańskich – że, owszem, wzrósł, ale najbardziej wśród nastolatków i  młodych dorosłych. Rzeczywiście, wszystko wskazuje na to, że młodzi ludzie ucierpieli w  pandemii najbardziej. Na pewno są młode osoby, które zazwyczaj świetnie radzą sobie w relacjach i nawet w pandemii potrafiły je podtrzymać. Jednak spora grupa tych nastolatków, dla których nawiązywanie i  utrzymywanie relacji jest trudne, w czasie lockdownu wypadła z grup rówieśniczych. Brak kontaktu z klasą w szkole oznaczał izolację społeczną. Przez rok nie mieli gdzie ćwiczyć umiejętności społecznych. Ta wymuszona samotność ujawniła się w rosnącej liczbie samookaleczeń, depresji albo prób samobójczych.

Czy to wynika z czasów, w których żyjemy – szybkich, nastawionych na indywidualizm i kontakty wirtualne? A może z tempa pracy i skupienia na karierze, osiągnięciach albo konieczności tzw. utrzymywania się na powierzchni?

Z pewnością wszystkie wymienione czynniki wpływają na obecny stan rzeczy. Żyjemy w kulturze coraz bardziej zindywidualizowanej. Rywalizacja nie sprzyja zaufaniu. Jeśli widzę życie jako grę, walkę o  pierwszeństwo, to muszę być czujna i ostrożna. W każdej chwili ktoś może mnie wykorzystać, zdradzić. Brak zaufania niszczy relacje i może być wstępem do samotności.

Może – tak jak w przypadku kryzysu klimatycznego – to kapitalistyczny i jednocześnie skrajnie indywidualistyczny model społeczeństwa spowodował erozję głębokich relacji i epidemię samotności. Czy psychologia widzi jakąś szczepionkę albo receptę, by jej zapobiec?

Badania pokazują, że nie tylko najbliższe relacje, ale też te dalsze, jak np. z  listonoszem, ekspedientką w  warzywniaku, bardzo dobrze wpływają na zdrowie psychiczne i poczucie szczęścia. Warto mieć życzliwą sieć osób, do których mamy zaufanie. To także chroni przed samotnością. Świetnie opisała to Susan Pinker w  książce Efekt wioski. Znalazła wioskę we Włoszech, której mieszkańcy żyli prawie 100 lat. Na podstawie analizy tego, co się tam działo, doszła do wniosku, że to właśnie wioska, czyli sieć codziennych pozytywnych relacji z  piekarzem, listonoszem, sprzedawcą, kolegą, jest bardzo wzmacniająca. Chroni zdrowie psychiczne i fizyczne i jest receptą na długowieczność. Taką „wioskę” można praktykować nawet w mieście – w swoim bloku, wspólnocie mieszkaniowej. Ale takie relacje nawiązują osoby, które są otwarte i wesołe. To one potrafią zagadać: „Co u pani słychać, a skąd te piękne pomidory, a jak dzisiaj mija dzień?”. Ktoś, kto jest samotny, tego nie zrobi.

Nawet jeśli mamy wokół siebie ludzi i poczucie, że tworzymy z nimi głębokie i wartościowe relacje, to chyba każdego dopada czasami przynajmniej chwilowe poczucie samotności. Choćbym nie wiem jak się starała, to nigdy nie zdołam w zupełności oddać słowami, co się we mnie dzieje, co czuję i przeżywam. Z pewnymi doświadczeniami czy stanami zawsze będziemy sami.

Są w życiu momenty, kiedy każdy z nas czuje się samotny czy osamotniony. To naturalne. Nie chodzi o to, żeby nie przeżywać takich stanów. Wszystkie uczucia, emocje i stany, których doznajemy, są ważne. Czasami doświadczamy niezrozumienia, innym razem wszyscy nas denerwują, jeszcze innym – czujemy się sami we wszechświecie. Tak bywa.

Jeżeli jednak w naszym życiu przeważają dni, w których cieszymy się ludźmi, ufamy im i dążymy do relacji, to wszystko jest w porządku. Im więcej mamy w sobie tej radości i ufności wobec innych, tym bardziej możemy pomóc tym, którzy cierpią z  powodu samotności. Nasza troska może uchronić kogoś przed wpadnięciem w  błędne koło samotności. Dzięki naszej wytrwałej pomocy być może uda się nawet wydobyć taką osobę z czeluści braku zaufania. To trudne, ale warto próbować.


Magdalena Śmieja 
Psycholożka, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przez wiele lat badała inteligencję emocjonalną, teraz zajmuje się głównie psychologią bliskich związków. Kieruje Pracownią Psychologii Emocji i Motywacji w Instytucie Psychologii UJ