Go to content

Kobiety, zacznijcie doceniać to, co macie. Ja byłabym dziś inną żoną, ale czasu nie cofnę

Nie wiem, czy to kwestia wieku, braku doświadczenia, czy też prania mózgu, ale jakbym miała opisać siebie sprzed 5 lat, powiedziałabym krótko – idiotka. Taka byłam pewna siebie, przekonana o swojej nieomylności, wymagająca, konkretna i samowystarczalna, a do tego potwornie zaborcza. Nic dziwnego, że facet nie wytrzymał i dał nogę. Teraz pewnie uszczęśliwia inną kobietę, która potrafi docenić to, jakim jest człowiekiem, bo dla mnie zawsze był „za mało”. Kochałam go, niewątpliwie tak było. Niestety ta moja miłość była toksyczna. Zawsze chciałam być we wszystkim najlepsza, choć jednocześnie widziałam wiele swoich wad. Potrafiłam się tak przełączać – jednego dnia uważałam, że mogę przenosić góry i nikt nie dorasta mi do pięt, a nazajutrz czułam się jak gówno. Kobieta, z którą facet jest z litości i na pewno ją zostawi. Te moje dwie twarze przeplatały się ze sobą. Choć z przewagą tej drugiej, gorszej.

Tyle się mówi o tym, żeby kobiety w końcu zaczęły walczyć o swoje. Żeby nie bały się głośno mówić o swoich oczekiwaniach wobec partnerów. Żeby były wyzwolone, pewne siebie, ambitne. Żeby nie zadowalały się ochłapami. Zawsze daleko mi było do związków typu „nie pije, nie bije, więc mam szczęście”. Chciałam mieć związek pełen pasji i miłości. Chciałam faceta, który będzie za mną szalał i dosłownie nie widział poza mną świata. I znalazłam takiego faceta. Był sporo starszy, doświadczony, z bagażem doświadczeń. Mówił do mnie: „Daj mi rękę, poprowadzę cię przez życie. Zaufaj mi”. Ale ja ufać nie chciałam. To znaczy może i chciałam, ale nie potrafiłam, bo zawsze musiało być po mojemu.

My, współczesne kobiety, mamy dzisiaj kompletne rozdwojenie jaźni. Z jednej strony uważamy, że nie potrzebujemy facetów, że nie jesteśmy ich służącymi i sprzątaczkami i że jak mają dwie ręce, to wszystko mogą robić w domu tak, jak my. Z drugiej jednak strony liczymy na to, że ten facet znajdzie czas, żeby nas adorować, zaskakiwać, stawiać na piedestale i jeszcze bzykać jak samiec alfa. Szkoda, że wcześniej same go wykastrowałyśmy tymi ciągłymi oczekiwaniami i pretensjami. Bo nawet jak już mój facet zaczął tańczyć tak, jak mu zagrałam, to i tak mi nie pasował. Bo gdzie się podział ten niewybaczalny macho? Acha, skrobie ziemniaki i boi się odezwać.

Z jednej strony myślimy, że jesteśmy takie super zajebiste, by zaraz zrobić scenę zazdrości, bo nie przyjechał o tej, o której obiecał lub „za bardzo” uśmiechnął się do do naszej wspólnej znajomej.

Do tego dochodzą wszystkie te „za mało”. Mój facet za mało o mnie dbał. Za mało się starał. Za mało czasu ze mną spędzał. Za mało angażował się w życie rodzinne. Za mało zarabiał. Miał za mało siły wieczorami, by gdzieś ze mną pójść. Miał za mało pomysłów, żeby czymś mnie zaskoczyć. Za mało mnie kochał. Za mało o mnie i o nas myślał. A skoro „za mało”, to znaczy, że mógłby więcej. Bo przecież nie mówię, że tego nie potrafi. Musi się tylko postarać.

strona 1 z 2
druga część artykułu na następnej stronie

Fot. iStock/Eva-Katalin

1/1 Kobiety, zacznijcie doceniać to, co macie. Ja byłabym dziś inną żoną, ale czasu nie cofnę

„Pani siebie nienawidzi. I świata też. Pani nie wie, czego chce od życia i kim chce być” – usłyszałam na pierwszej wizycie u psychoterapeutki, jak nie mogłam się podnieść po jego odejściu. Usiadłam tam u niej umalowana, zadbana, w dobrych ciuchach, na szpilkach. Nawet wtedy musiałam prezentować się idealnie. Weszło mi w krew ogrywanie teatrzyku.

I wtedy sobie uświadomiłam, że my, współczesne kobiety mamy masę kompleksów. Czytamy o tym, jakie powinny być idealne żony, czytamy jacy powinni być idealni mężowe i udane związki. Chcemy sprostać tym wszystkim oczekiwaniom, próbujemy wepchnąć siebie i faceta w jakieś zasłyszane schematy. Chcemy, żeby robili to, co im każemy. Koniec końców i tak jesteśmy z nich niezadowolone, bo przepełnia nas gorycz i frustracja.

Jesteśmy przede wszystkim niezadowolone z siebie i swojego życia. Ja tak miałam, naprawdę. Wydawało mi się, że innym wiedzie się lepiej. Mają fajniejsze związki, rodziny, pracę. Więc na zewnątrz udawałam, że wpisuję się w oczekiwania dzisiejszego świata. Zamiast doceniać to, co miałam i faceta, który był moim mężem, ciągle okazywałam mu moje rozczarowanie – nim, życiem, związkiem, domem, wyglądem.

A on bardzo długo robił wszystko, żeby mnie uszczęśliwić. Dostosowywał się, spełniał zachcianki, był na każde skinienie palcem. Doskonale pamiętam moment, w którym zaczął się dystansować i uciekać. Gdy coraz mniej rozmawialiśmy, coraz później wracał do domu, wynajdywał sobie zajęcia na weekend. Co wtedy robiłam? Dym. Były awantury, sceny zazdrości, poniżanie go, sprawdzanie telefonu, maili, wmawianie mu zdrad, których nie popełnił. Te histeryczne zachowania i wrzaski, że on mnie nie kocha, nie docenia, nie adoruje, nie kocha. Że jestem ze wszystkim sama, że on nie pomaga, że na pewno odejdzie. Wykrakałam to sobie.

Dzisiaj, 5 lat później jestem inną kobietą. Już nie taką, jaką chciałoby mnie widzieć otoczenie. Już nie tak pewną siebie i swej nieomylności. Nie tak roszczeniową, zadufaną, skoncentrowaną na wyimaginowanych potrzebach. Gdybym mogła cofnąć czas, zaczęłabym doceniać tego mojego męża. Traktować go z szacunkiem. Byłabym szyją, a jemu pozwoliłabym być głową. Nie patrzyłabym na innych i na to jak żyją. Nie wrzucałabym nas jako pary i jego jako faceta do jednego worka.

A przede wszystkim odnalazłabym siebie i poszła na terapię, zamiast próbować się dopasować do ogólnych oczekiwań, przepracowałabym swoje lęki i niechęć do siebie. Teraz byłabym dla niego inną żoną.