Go to content

Czy mając nieszczęśliwe dzieciństwo, możemy być szczęśliwymi dorosłymi?

Fot. iStock/evgenyatamanenko

„Obwinianie rodziców o wszystkie swoje niepowodzenia w dorosłym życiu, może być blokującą nasz rozwój i samorealizację wymówką. Niezależnie od tego, co działo się w naszym domu rodzinnym, powinniśmy jednak zawalczyć o siebie. Jeśli naszym hasłem przewodnim będzie nieszczęśliwe dzieciństwo i będziemy je nieść jak sztandar przez życie, tłumacząc nim różne nasze życiowe niepowodzenia (brak awansu, depresję, nerwicę, nieudane związki), to – czy nam się to podoba czy nie – sami stajemy się autorami własnego nieszczęścia w życiu dorosłym”, mówi dr psychologii Monika Wasilewska.

Czy w dorosłym życiu nie za bardzo obwiniamy rodziców za swoje niepowodzenia? Może powinniśmy im już odpuścić?

– Odpuszczenie nie jest złym pomysłem, bowiem cóż nam da pielęgnowanie w sobie resentymentu, żalu do rodziców za sprawy, na które i tak w tej chwili nie mamy wpływu. Inną rzeczą jest świadomość ewentualnych deficytów z dzieciństwa, jako że z tą świadomością mogą oczywiście wiązać się uczucia złości, smutku, czy żalu.

Wielu moich pacjentów nie lubi świąt Bożego Narodzenia, ponieważ w ich rodzinach panowało w tym okresie silne napięcie, dochodziło do awantur, wzajemnych pretensji itp. Niektóre z tych osób stwierdzają taki fakt, ale jednak nie mówią o tym z wyrzutem, czy poczuciem krzywdy.

Po prostu osoby te pogodziły się z tym, że w ich dzieciństwie nie był to miły czas i w związku z tym nie mają w swojej dorosłości żadnych oczekiwań wobec tych świąt, niektórzy są nawet zadowoleni, że odcięli się od obowiązku świętowania. Znajdują inne sposoby na spędzenie tego wolnego czasu tak, żeby nie był dla nich przykrą koniecznością.

Czy każdy ma szansę, by zmienić swoje życie na lepsze, pomimo toksycznych sytuacji w dzieciństwie?

– Gdybym powiedziała, że nie jest to możliwe, to takie stwierdzenie byłoby nieprawdziwe i niesprawiedliwe. Pytanie tylko, jak my tę szansę wykorzystamy. Wszystko też zależy od rodzaju deficytów i od tego na jakim etapie życia one się pojawiły i jak bardzo były nasilone oraz czy ktoś nas wówczas wspierał. Pamiętajmy też, że niekoniecznie myślimy tutaj tylko o naszej matce czy ojcu. Dzieci żyją przecież w systemach rodzinnych i często zdarza się tak, że jeśli rodzice nie są w stanie odpowiednio się nimi zająć, to tę funkcję przejmują inni: babcie, ciocie, dziadkowie. I oni mogą pomagać, łagodząc te deficyty.

Dlaczego rodzina w szerszym rozumieniu jest tak istotna?

– W szerszym rozumieniu rodzina to wszyscy żyjący i nieżyjący jej członkowie. To oni stanowią kontekst dla rodzinnego dziedzictwa. Istnieje coś takiego jak transmisja międzypokoleniowa, przekazywanie z pokolenia na pokolenie pewnych wartości, prawd, ale także i postaw, traum oraz deficytów. Poznanie tego dziedzictwa pozwala lepiej zrozumieć, dlaczego nasi rodzice byli tacy, a nie inni: może nie dali nam dużo miłości, ale to dlatego, że sami dostali jej jeszcze mniej. Zauważamy taką prawidłowość, że często jednak każde kolejne pokolenie jest lepsze dla swoich dzieci. Rodzice zwykle próbują przełamać schemat wychowywania i dać dzieciom więcej, niż sami dostali.

Mówi pani, że w terapii pomocny może być genogram. Dlaczego?

– Genogram to coś, co potocznie i niezbyt precyzyjnie nazywamy drzewem genealogicznym. Na początku terapii sporządzamy taki genogram, poznając dzięki niemu nie tylko strukturę rodziny, ale przede wszystkim pewne powtarzalne wzorce, typowe dla konkretnej rodziny sposoby patrzenia na świat, interpretacje zachodzących w nim zjawisk, wreszcie także dominujące w danym systemie rodzinnym relacje emocjonalne.

W czym może nam pomóc opracowanie genogramu?

– Przede wszystkim w zrozumieniu naszych rodziców, w odciążeniu ich z wyłącznej odpowiedzialności za nasze życiowe niepowodzenia. Kiedy dowiadujemy się, jak trudne oni mieli dzieciństwo i poznajemy traumy, jakich doświadczyli oraz przekonujemy się, że nasi dziadkowie nie dali im tyle miłości, ile oni w swym dzieciństwie potrzebowali, to wtedy łatwiej nam ich zrozumieć, może pewne sprawy wybaczyć. Takie zrozumienie przynosi ulgę.

Pracując z genogramem najczęściej udaje nam się z pacjentami dotrzeć nie dalej, niż do czasów międzywojennych, ponieważ w Polsce pamięć o przodkach nie jest powszechnie przekazywana z pokolenia na pokolenie. A to wielka szkoda! Babcię i prababcię też warto próbować zrozumieć, bo one mogły przeżyć wiele traum wojennych, które do dziś na nas oddziałują. Czytałam niedawno książkę terapeutki Anne Schützenberger, która twierdzi, że we Francji udaje się jej z pacjentami bez większych problemów odtwarzać historie rodzinne, aż z czasów rewolucji francuskiej.

W Polsce mamy wiele nieprzepracowanych tematów z przeszłości, część z nich jest wstydliwa, część po prostu trudna i bolesna. Nasi przodkowie często milczą, bo wydaje im się, że zatajając traumy – chronią nas. W rezultacie pozbawiają nas ważnej części rodzinnej tożsamości, wiedzy, do której mamy prawo. To, że o jakimś trudnym, ale ważnym wydarzeniu, nie powiemy, nie oznacza, że nie będzie ono wpływać na kolejne pokolenia. Tematy tabu, nieopowiedziane historie i nieprzerobione traumy blokują zdrowy przepływ komunikacji w rodzinie, blokują też wyrażanie emocji. Nie wpływa to dobrze na członków takiego systemu rodzinnego.

Osobiście zachęcam wszystkich do odkrywania historii przodków, dzisiaj w dobie Internetu jest to o wiele łatwiejsze. Wiele ksiąg parafialnych i starych dokumentów zostało zdigitalizowanych, istnieją portale genealogiczne, dzięki którym łatwiej jest odnaleźć osoby z nami spokrewnione.

Sama w czasie lockdownu zagłębiłam się w poszukiwanie swoich odleglejszych antenatów. Choć wydawało mi się, że znam dobrze swoją rodzinę, odkryłam wiele fascynujących historii, a nawet nawiązałam kontakt z dalszym kuzynostwem, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Myślę, że taka wiedza pozwala nam lepiej zrozumieć siebie, pobudki, którymi się kierujemy, interpretacje, które nadajemy rozumieniu różnych zjawisk. Poza tym umacnia to nasze poczucie tożsamości, może być źródłem siły, każdy z nas przecież ma potrzebę przynależności.

Czy są przypadki, że lepiej w dorosłym życiu odciąć się od rodziców, by móc ruszyć dalej?

– Najpierw trzeba zrozumieć znaczenie sformułowania odciąć się, bo ono ma kilka wymiarów. Możemy się odciąć emocjonalnie albo fizycznie. To drugie odcięcie polega na zrywaniu relacji, i ja to jednak widzę jako ostateczność, w sytuacji, kiedy rodzice są tak głęboko zaburzeni, że przy każdym spotkaniu ranią i niszczą swoje dorosłe dziecko.

W naszej kulturze nie ma na to przyzwolenia. U nas dzieci mają obowiązek zajmować się rodzicami. Dla niektórych to oznacza tkwienie latami w toksycznej sytuacji.

– Od rodziców można odciąć się emocjonalnie, czyli mieć z nimi rzadki kontakt, ale jednak „świadczyć usługi”, których oni potrzebują. Takie sytuacje przeważają w dorosłym życiu moich pacjentów. Oni często przed ważnymi rodzinnymi uroczystościami pytają: „Jak ja mam przeżyć tę wizytę, bo po spotkaniu zawsze cierpię?”. Opowiadają, że rodzice próbują wzbudzić w nich poczucie winy, albo wymądrzają się, bo wiedzą lepiej, co ich dziecko powinno zrobić. To nie są jednak tak patologiczne sytuacje, że konieczne byłoby zerwanie kontaktów. Istnieją sposoby, aby sobie z tym poradzić.

Fot. iStock/evgenyatamanenko

Często mówię pacjentom, że każdy w nas ma w sobie trzy elementy – rodzica, dziecko i dorosłego.

Dziecko to nasze potrzeby i pragnienia, rodzic to ten, który nas nagradza, karze i ocenia, zaś dorosły trzeźwo myśli i kalkuluje, co się nam opłaca, a co nie. Jeśli mamy raniące rodziny, które robią to nieświadomie, ale nie są w stanie zmienić tego mechanizmu, to radzę, by na spotkanie nie jechało „dziecko” (mała Ania), ale „dorosły” (duża Anna). Ona już będzie umiała patrzeć z pewnym dystansem na to, co się dzieje i oceni to przy użyciu swojego rozumu, a nie przez emocje. To oczywiście pomaga, ale nie jest to antidotum, dzięki któremu wizyta nagle stanie się już tylko przyjemna i łatwa. Rodzice podczas spotkania i tak będą robili swoje, czyli będą przywoływać w nas „dziecko”. Jednak wspomniana strategia może być rodzajem kompromisu: nie tracę kontaktu z rodzicami i jednocześnie nie wracam od nich poraniona.

Podczas terapii dorośli ludzie często słyszą, że sami dla siebie powinni być rodzicami. Przyznam, że czasem zdarza mi się mówić do siebie: „Wiem, że ci smutno. Połóż się, napij się herbaty, odpocznij…”

– Myślę, że bycie dla siebie „czułym rodzicem” zawsze jest leczące albo pomocne, zwłaszcza jeśli zwizualizujemy sobie tę „małą Anię”, którą przytulą nasz „wewnętrzny rodzic” mówiąc do niej: „Chodź, kochanie; powiedz, jak się czujesz; nie przejmuj się, czego potrzebujesz?”

Zdradziłam ten sekret mojej nastoletniej córce. Była zaskoczona i spytała: „Serio to działa?!”

– Może pani powiedzieć córce, kiedy będzie opuszczała dom: „Pamiętaj Anno, dobrze opiekuj się małą Anią”. To ważne zdanie, zwłaszcza dla osób, które nie potrafią rozpoznawać własnych potrzeb. Wielu ma z tym problem, zwłaszcza jeśli byli uczeni troszczyć się o innych, a nie o siebie – pod hasłem: „Nie bądź egoistą, nie myśl o sobie!”

Kim z tej trójki: „rodzic, dziecko, dorosły” najczęściej zajmuje się pani w gabinecie terapeutycznym?

– Najczęściej pracujemy nad rolą „wewnętrznego rodzica”, żeby nauczył się słuchać dziecko i by nie był rodzicem karzącym, straszącym i krytykującym. Rodzice czasem sprzedają dzieciom swoje lęki. Straszą, mówiąc: „Nie jedź tam, bo wydarzy się coś złego” i tym samym przekazują informację, że świat jest niebezpieczny. To przecież nie jest rozsądna rozmowa. Ona powinna raczej przebiegać tak: „Jeżeli wyjeżdżasz, kup ubezpieczenie”. Przecież dobry rodzic nie straszy, on może i powinien uświadamiać jakie są realne zagrożenia.

A jaki proces może zachodzić w nas teraz?

– Ten „czuły rodzic” przekazuje informacje „dorosłemu”, a ten musi już podjąć decyzję, czy te potrzeby można natychmiast zaspokoić. Jeśli „mała Ania” powie, że jest zmęczona i potrzebuje wakacji, to „dorosły” może jej odpowiedzieć: „Hola, hola, nie teraz! Jak teraz pójdziesz na urlop, to się potem nie odrobisz z zadaniami. Musisz jeszcze dwa tygodnie popracować, a wtedy możesz jechać!”. Pamiętajmy jednak, że „dorosły” nie każe nam pracować w nieskończoność. On proponuje nam realny termin wakacji, bowiem musi pilnować, żeby zasoby Anny były zawsze powyżej zera. Bo jeżeli zapasy jej sił spadną poniżej zera i nastrój się pogorszy, to wtedy może pojawić się: depresja, wypalenie zawodowe, choroba.

Czy jak „rodzic Anny” jest bezkrytycznie dobry, to ona będzie umiała zmotywować się do pracy?

– Ależ „rodzic” czasem też krytykuje, choć nigdy nie robi tego ze złością czy nienawiścią. On nie powie: „Wstawaj z łóżka, do niczego się nie nadajesz. Bierz się do roboty”. Tylko: „Odpocznij, a potem spróbuj jeszcze raz to zrobić i naprawić”. „Dobry rodzic” zawsze mówi do nas z miłością i troską.


Dr Monika Wasilewska, adiunkt w Instytucie Psychologii Stosowanej. Obszar moich zainteresowań koncentruje się wokół problematy psychologii rodziny, procesów transmisji międzypokoleniowej, przekazów rodzinnych wpływających na funkcjonowanie jednostki w różnych rolach społecznych. Od 2000 roku prowadzę prywatną praktykę psychologiczną, pracuję z klientami indywidualnymi i z parami. Jestem autorką książek „Depresja porodowa” (1999), „Jak być szczęśliwym dorosłym bez szczęśliwego dzieciństwa”(2021), a także autorem lub współautorem 50 publikacji naukowych, których tematyka wiąże się z prowadzonymi przeze mnie badaniami z zakresu; procesów parentyfikacji w rodzinie, uwarunkowań rodzinnych w podejmowaniu zadań dorosłości, procesów transmisji międzypokoleniowej.