Gdy po raz pierwszy słyszymy od kogoś, żebyśmy na siebie uważali, powiemy „dzięki, postaram się”. Za drugim razem, gdy usłyszymy coś takiego, przyjdzie nam pomyśleć, że może rzeczywiście mamy się czego bać, a to sprawia, że rodzi się w nas lęk. Po kilkukrotnym wysłuchaniu tego samego, oklepanego frazesu zaczynamy się jednak zastanawiać, czy danej osobie rzeczywiście chodzi o nasze dobro, czy o swoje własne. Dlaczego zamartwiając się kochamy kogoś mniej?
Zamartwianie się to obrona przed spotkaniem z drugą osobą
Martwić się znaczy tyle, co być martwym. A przynajmniej było tak jeszcze w XV wieku. Nie bez powodu to słowo kojarzy się nam z czymś związanym ze śmiercią. Zamartwianie ma w sobie coś z usychania, z uciekania od tego, co żywe i realne. Martwienie się nigdy bowiem nie odbywa się w teraźniejszości. To zawsze jakieś wyobrażenie na temat przyszłości, oparte o nasze doświadczenia z przeszłości (lub ich interpretację). Gdy martwimy się o kogoś, wydaje nam się, że wyciągamy rękę w kierunku tych, których kochamy. W rzeczywistości jednak uciekamy od rzeczywistej bliskości z drugim człowiekiem. Od związanych z tym emocji, od intymności.
Martwienie się a realna troska
Realna troska, to coś więcej niż tylko zamartwianie. Jest czymś o wiele trudniejszym. Wymaga od nas prawdziwego zainteresowania drugą osobą. Dbania o jej dobro. Kiedy jesteśmy blisko z człowiekiem, który cierpi, jego cierpienie zazwyczaj automatycznie przechodzi także na nas. Sztuką jest wytrwać w takiej obecności, nie odwracać się zarówno od drugiej osoby, jak i jej cierpienia. Nawet wtedy, albo zwłaszcza wtedy, gdy czujemy się wobec niego bezradni. Na tym właśnie buduje się prawdziwą bliskość.
Jednak większość z nas w takim momencie wybiera zazwyczaj zamartwianie – czyli tworzenie wyobrażeń.
Brak wiary w drugą osobę
Bo tak naprawdę wolimy się martwić, niż być blisko: pytać, pomagać, wykazać zainteresowanie, dać komuś przestrzeń. Łatwiej nam powiedzieć „uważaj na siebie”, dać złudzenie obecności.
Pod zamartwianiem może kryć się jeszcze inny komunikat – brak wiary w drugą osobę. Najczęściej słyszymy to od naszych rodziców i partnerów: „ja się o ciebie po prostu martwię”, gdy to, co naprawdę chcą nam powiedzieć, to: „nie wierzę”. „Nie wierzę, że sobie poradzisz”, „nie wierzę, że jesteś w stanie sam się o siebie zatroszczyć”, „nie wierzę, że jesteś wystarczająco dorosły”…
Zamiast tego moglibyśmy zapytać: „jak mogę ci pomóc?” lub „co mogę dla ciebie zrobić?”. Na tym właśnie polega realna troska.
Wyuczony nawyk
Czasami nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego, że się martwimy. Robimy to nawykowo, od zawsze, a przez to wydaje nam się to naturalne, życzliwe. W końcu nasze myśli wędrują wokół tej drugiej osoby. Warto by się jednak zastanowić nad tym, czy martwiąc się rzeczywiście komuś pomagamy. Zapytać siebie – po co to robię? Dlaczego odpływam myślami w zmartwienie, zamiast wybrać troskę?
Źródło: erient.info