Go to content

Tosia zaginęła w Tatrach! Dzięki uporowi właścicieli odnalazła się po 25 dniach w lesie. Poznaj tę nieprawdopodobną historię miłości do psa!

Tosia zaginęła ponad miesiąc temu. To miał być krótki rodzinny wyjazd. Tylko ich trójka: Kasia, Jurek i adoptowana przed trzema laty suczka Tosia. Spędzili razem wspaniałe dwa dni, a kiedy Jurek poszedł wspinać się na Gerlach, Kasia wzięła Tosię i poszły razem Młynicką Doliną, trasą polecaną na spacery ze zwierzętami.

„Ruszyłyśmy skoro świt, by było jak najmniej ludzi. Jak już wracaliśmy, to czułam, że Tosia stawała się coraz bardziej zamknięta. Wiedziałam, że ma za sobą historie ucieczkowe. Dlatego właśnie trafiła do schroniska, bo poprzedni właściciele nie mieli motywacji, by nad tym pracować. Z tego powodu też wybrałam drogę dookoła jeziora, by uniknąć tłumów turystów zmierzających do wodospadu. Nagle suczka wyrwała mi się. Była na smyczy w specjalnych szelkach antyucieczkowych. Zrobiła to szybko i natychmiast zniknęła z pola widzenia. Od godziny 12.15 zaczął się mój dziki taniec po okolicach Strbskiego Plesa. Pytałam wszystkich napotkanych ludzi, czy widzieli czarnego psa. Miałam straszne wyrzuty sumienia, czułam rozpacz i dramatyczną bezsilność”, opowiada Kasia.

 

Oboje z Jurkiem nie wiedzieli na początku, co robić.

W miejscowości, w której mieszkali, nie było ksero, by wydrukować ogłoszenia. W nocy wpadli na pomysł, by poprosić o pomoc w najlepszym hotelu w okolicy, który miał centrum biznesowe. „Przetłumaczyliśmy na szybko nieudolnie z błędami informację o zaginionej Tosi za pomocą „google tłumacz” i tymi sposobami mieliśmy plik kartek do rozwieszenia”, opowiada Kasia.

Fot. Instagram, materiały prywatne

Przedłużyli swój pobyt o dwa dni, które poświęcili na szukanie psa. Ale w końcu musieli wracać do domu, do Lublina.

„Wyjeżdżaliśmy, wyjąc. Bo to nawet nie był płacz. Myśmy po prostu wyli, patrząc na ten bezmiar lasu, przestrzeni i gór, wiedząc, że gdzieś tam najprawdopodobniej jest Tosia. To było jak szukanie igły w stogu siana”, opowiada Kasia.

W Lublinie zaczęła przeglądać internet i tak trafiła na „Fundację Trop”

A tam na wspaniałego Tomka, który doradził, co robić, by skutecznie szukać psa. Kasia wiedziała już, że jak najszybciej powinna wrócić na Słowację. „Niewiele myśląc, spakowałam się i wyruszyłam w tę podróż, ale już zaopatrzona w porządnie przetłumaczone, dzięki pomocy naszego syna, ogłoszenia na język słowacki”, opowiada.

Na miejscu codziennie od świtu szukała psa. Jednak nikt nie widział Tosi. „Pytałam wszędzie – w sklepach, przy straganach, nawet objechałam okoliczne miasteczka. Cały ten region był oklejony ogłoszeniami: na przystankach autobusowych przy stacjach elektryczki. Tomek poradził mi, by docierać do pracowników kuchni, na zaplecza, bo pies tam może szukać jedzenia. To niestety utrudniały mi procedury covidowe”, opowiada Kasia.

Razem z mężem zaczęli też wysyłać maile gdzie się tylko dało, do pensjonatów, do szkół, na policję, do weterynarzy, do straży miejskiej i granicznej. „W tym czasie słyszeliśmy, że to jest jakiś poroniony pomysł. Ale ja inaczej nie potrafiłam. Owszem mogłam wrócić do domu i dalej płakać. Myśmy sobie po prostu życia bez Tosi nie wyobrażali. Chcieliśmy o nią walczyć”, mówi Kasia.

Fot. Instagram, materiały prywatne

Po tygodniu wróciła do domu, ale nie poddawała się.

W drugim tygodniu postanowili puścić drugą turę maili. I jeden z nich trafił w końcu do ludzi, którzy im pomogli. Nagle zadzwonił ktoś ze straży miejskiej w Štrbie i powiedział po słowacku, że też ma psy i że zrobi wszystko, żeby im pomóc. Jedni po polsku, drudzy po słowacku, bo jak ludzie chcą, to się dogadają. Jan Gallo i jego żona Zuzanna pomogli Katarzynie i Jurkowi w sposób niezwykły. „To był niezwykły zbieg okoliczności. Pewnego dnia popsuła się kolejka elektryczna i Zuzanna jechała do pracy o godzinie 6.00 rano autobusem i nagle na poboczu w świetle latarni zobaczyła psa. Jan natychmiast przejrzał w tym miejscu monitoring straży miejskiej i wysłał nam zdjęcia. Były niewyraźne, ale ja natychmiast poznałam Tosię, po jej charakterystycznym sposobie poruszania się. Serce mi zamarło, bo widziałam, że ona niemal została potrącona przez ten autobus. Ale to był pierwszy sygnał, że pies żyje”, opowiada Kasia. Teraz już zostało pytanie: jak to zrobić, by ją złapać. W tym czasie już hulały media społecznościowe. Wiele osób wspierało Jurka i Katarzynę. Dla nich to było szczególnie istotne, bo dodawało otuchy.

„Kolejnego dnia zadzwonił do mnie Jan i powiedział, że dostał zdjęcia od znajomego, który ma w lesie rozstawione fotopułapki i że na jednej nagrał im się pies. Wiedzieliśmy, że Tosia do nikogo obcego nie podejdzie, dlatego znów pojechałam. Jan zaprowadził mnie do Joszko, który pokazał mi zdjęcia Tosi z fotopułapki, oddalonej od miejsca, w którym ją zgubiłam o 300 metrów. Okazało się, że mój pies przychodził do takiego paśnika, gdzie była woda w pniu dla zwierząt.

 

Poszliśmy razem to miejsce, w środku lasu. Rozsypałam karmę, położyłam kilka ulubionych piłek tenisowych Tosi, a do drzewa przywiązałam koszulkę męża. To wszystko były porady Tomka, który twierdził, że pies musi poczuć jak najwięcej domowych zapachów. Natychmiast też zaczęłam chodzić z uporem maniaka i nawoływałam swoją dziewczynkę”. Bałam się okropnie, ale brałam latarkę i szukałam jej po lesie sama do godziny 22.00”, opowiada.

Fot. Instagram, materiały prywatne

Tej nocy Kasia nie spała prawie wcale.

Wstała o godzinie 5.00 i znów pojechała samochodem do lasu. Zaczęło świtać. Pamiętała słowa Tomka z „Fundacji Trop”: „Nie patrz blisko, bo pies będzie z daleka ciebie obserwował i wtedy podejmie decyzję, czy wraca. Krzyknęła może dwa, może trzy razy i zobaczyła ją… siedziała w trawie. „Widziałam już, że jej ciało mówi, że już chce do mnie przyjść.

Uklękłam, łzy już płynęły mi po policzkach. Nie krzyczałam, nie okazywałam emocji, ale cały czas mówiłam do siebie pod nosem jej imię. Podbiegła, cała w wariackim tańcu. a ja zachowałam olimpijski spokój. Jedną ręką zaplotłam wokół obroży, drugą głaskałam, podawałam smaczki i ukochane frisbee. Przypięłam smycz, powoli założyłam szelki. No i zaczęłam oddychać”, mówi Kasia.

 

 

View this post on Instagram

 

A post shared by Kasia i Jurek (@jerzynova)

Była godzina 6.20, kiedy wróciły spokojnie do samochodu.

To było powolne schodzenie z emocji. Co ciekawe, Tosia nie miała na sobie szelek ani smyczy, najprawdopodobniej Kasia zapięła je za luźno i to psu uratowało życie, bo mogła się z nich wyswobodzić.

Kasia mówi: „Nasza dziewczynka przeżyła 25 dni w lesie. Ogromnie pobudzona, przerażona, łkająca jak dziecko, pachnącą przygodą. Głodna, spragniona, z talią modelki, bez jakichkolwiek ran na ciele, z jednym kleszczem. Cała i zdrowa!”