Nie, nie tej, która jest potrzebna by zawalczyć o swoje dzieci. Znam kilka cudownych matek, które w przeciwieństwie do ich (byłych) życiowych partnerów, dzielnie walczą o każdy uśmiech ciężko chorej pociechy, ba czasem nawet o każdy jej oddech. Znam też kobiety, które jak lwice walczą o swojego mężczyznę, o związek, o rodzinę. Kiedy on już nie wierzy i nie chce, one wierzą nadal że będzie dobrze, wyznając najpiękniejszą z możliwych religii: religię miłości. Ale jednocześnie zbyt często brak im odwagi by zawalczyć o siebie, o swoje prawa, o swoje szczęście.
Mam znajomą. W pracy to mądra i pewna siebie osoba o otwartej głowie i analitycznym umyśle. Pisze do mnie czasem SMS-y, komentując polityczną i społeczną rzeczywistość. Ale w sobotę napisała tak: „Poszłabym na Marsz Godności, tylko że on (mąż) nie chce. Pojedziemy do przyjaciół, na działkę.”. Zabrakło jej pewności by postawić na swoim, by pójść razem z innymi dziewczynami solidarnie wyrazić swoje poglądy. Dlaczego? Bo ON by nie poszedł. Bo by ją może wyśmiał. ON jest taki mądry, tak dużo wie. Któregoś dnia ironicznie skomentował reportaż o mobilizacji znanych i lubianych przed marszem: „baby się wygłupiają, w ten sposób nic nie wywalczycie”. Pomyślała więc, że i ona boi się przed nim „wygłupić”. Szkoda, miałybyśmy choć jeden głos więcej w sprawie, która dotyczy naszego wspólnego dobra.
Szkoda, że ona jest w związku z mężczyzną, który odbiera jej prawo do decydowania w jaki sposób chce wyrażać swoje poglądy.
Czytelniczka pisze: „Chcę odejść. Jestem nieszczęśliwa, łączą nas tylko dzieci. Nie, on nie bije, nie ma nawet nałogów. Między nami emocjonalna chłodnia. Nie, nie mam nikogo, ale w tym związku nie mogę być tym, kim chcę. Próbowaliśmy terapii, dawaliśmy sobie szanse. Nie ma już miłości, dzieci to widzą. Pomóżcie mi, boję się. Boję się, że on nie pozwoli mi odejść, że mnie zniszczy, że odbierze mi dzieci. Boję się, że moi rodzice nigdy więcej się do mnie nie odezwą. Boję się reakcji naszych wspólnych znajomych.” Po krótkiej wymianie maili, kontakt się urywa. W końcu przychodzi jeszcze jedna, ostatnia wiadomość: „ Zabrakło mi odwagi, widocznie tak ma być. Trudno, trzeba płacić za swoje błędy”.
Przyjaciółka, która pracuje jak mróweczka w dużej, warszawskiej kancelarii przychodzi na nasze babskie spotkania zawsze z tą samą wątpliwością: poprosić o podwyżkę, czy nie? Jeśli tak, to jak zrobić to tak, żeby nie wyjść na zbyt „roszczeniową”? A urlop? Poczekać na dobry humor szefa, czy może na razie w ogóle zapomnieć?
Po co się wychylać. Przecież szef sam w końcu zauważy ze się staram, ze jestem dobra, może nawet najlepsza. To on zdecyduje, kiedy nagrodzić moją pracę. No tak, pracuję tam już bardzo długo. Tak, wszyscy są ze mnie zadowoleni. Właściwie uważam, że ta podwyżka mi się należy. Tak wiem, że mam prawo do urlopu. Wiem wszystko. Ale chyba jeszcze chwilę poczekam. Jakoś tak głupio pójść i powiedzieć: „Słuchaj, jesteś usatysfakcjonowany moją pracą, mówiłeś, że zaskakuje cię moja skuteczność, że powinnam sobie zrobić wolne. Chciałabym prosić o podwyżkę i kilka dni urlopu.”. Walczyć na sali sądowej o sprawiedliwy wyrok dla klienta to co innego niż walczyć o swoje u pracodawcy. Dlaczego?
Nie potrafimy, ciągle jeszcze nie umiemy zawołać głośno w swojej sprawie: to mi się należy! I póki się nie obudzimy, nie wywalczymy szacunku dla siebie i swoich marzeń, celów, planów wśród najbliższych, w domu, w rodzinie, w pracy póty nie będziemy w stanie zawalczyć o swoje prawa w naszym kraju.
Na ulicy młoda, piękna kobieta prowadzi za rękę ośmioletnią córeczkę. Tłumaczy jej coś spokojnym, ciepłym tonem. Kiedy je mijam, docierają do mnie tylko dwa zdania: „Musisz nauczyć się decydować sama za siebie. Kiedy dorośniesz, nie będziesz się bała sięgać po swoje marzenia”. Ufff! Dla najmłodszego pokolenia jest jeszcze nadzieja.