Go to content

Maciej Dowbor: „Był taki moment, że się poddałem, bo nie mogłem patrzeć na cierpienie Joanny”

Żona Macieja Dowbora, Joanna Koroniewska, niedawno na Instagramie opowiedziała o długich staraniach o powiększenie rodziny. Tak bardzo oboje chcieli mieć drugie dziecko, że Joanna na pięć lat porzuciła granie w filmach i serialach. Niestety kilka razy poroniła. Aby donosić ciążę z Helenką, niemal cały czas leżała. W swoim wpisie umieściła piękne słowa podziękowań dla lekarzy, którzy wierzyli, że w końcu jej się uda. Była wdzięczna jednak przede wszystkim  Maćkowi: „Nie przeszłabym tego wszystkiego, gdyby nie wsparcie mojego męża. Faceci są inni. Z pozoru często bardziej zamknięci, ale jedno wiem na pewno  – największe wsparcie otrzymałam od niego!”. Postanowiliśmy porozmawiać z dziennikarzem o jego tacierzyńskiej perspektywie.

Maciek, twoja żona mówi, że w czasie porodu dostała największe wsparcie właśnie od ciebie. Jak przeżywałeś ten czas, gdy rodziły się twoje córki?

Na pewno bardzo się denerwowałem, zwłaszcza za pierwszym razem. Miałem wtedy 30 lat, ale to nie oznacza, że byłem już dorosły. Jak wiesz faceci dojrzewają później niż kobiety, a niektórzy wcale. (śmiech). Oczywiście nie wiedziałem, czego się mogę spodziewać po samym porodzie. Myślałem, że to będzie hardkorowa akcja, ale okazało się, że nie było tak strasznie. Oczywiście to są tylko moje odczucia, bo perspektywa mojej żony będzie zapewne inna. Ale wtedy dotarło do mnie, że okres bycia Piotrusiem Panem, który w każdej chwili może zawinąć się i wyjechać gdzieś daleko do Wietnamu i żyć za trzy dolary dziennie, to już przeszłość. Stałem się odpowiedzialny już nie tylko za siebie.

Łatwo pożegnałeś się z beztroskim życiem?

Oczywiście, że nie. Skłamałbym, gdybym powiedział, że jak urodziła się Janka, to od razu stałem się altruistą. U mnie był to proces. Na początku jest łatwo, bo pojawiają się nowe wyzwania. Ja jestem typem zadaniowca i dość dobrze działam w trybie: kup mleko, pobujaj, przynieś pieluchy. Jednak po jakimś czasie następuje zmęczenie i poczucie monotonii, bo każdy dzień wygląda z dzieckiem tak samo. Ono przecież potrzebuje rytmu, ustalonych godzin spaceru, czy snu. Nasza praca była do tej pory dość nieprzewidywalna, spontaniczna i każdego dnia inna. Wcześniej dużo czasu spędzałem poza domem, podróżowałem nawet 150 dni w ciągu roku i bardzo to lubiłem. Pamiętam taki moment absolutnego doła, kiedy uświadomiłem sobie, że my z Aśką, ludzie, którzy świadomie wykonują wolne zawody, wpakowaliśmy się w totalną rutynę.

 


A jednak udało ci się pielęgnować pasję sportową. Brałeś udział w triathlonach, grasz w tenisa. Czy możesz nam, kobietom, powiedzieć, dlaczego faceci potrzebują takich odskoczni i jak to zrobiłeś, że Joanna ci pozwoliła?

Możemy oczywiście rozmawiać o tym, że zmęczenie rodziców rekompensują postępy dziecka, jego pierwsze słowa i kroki. Ale to pięknie wygląda tylko w komediach romantycznych. Nam, normalnym ludziom, towarzyszą różne kryzysy i spadki formy. Jak człowiek żyje tylko w trybie: praca, dom, pieluchy, dziecko, sen, zakupy, to pewnego dnia obudzi się i pomyśli: „Moje życie jest beznadziejne”. Celowo mówię człowiek, a nie mężczyzna. Moja logika jest prosta: jeśli kobieta jest „udupiona” z dzieckiem w domu, to facet, który chodzi tylko do pracy i czasem przywozi zakupy, nie bardzo ma prawo, by wyskoczyć z kuplami na piwo wieczorkiem. Lepiej, by spytał, czy ona nie ma ochoty iść na spotkanie z koleżankami. Potem łatwiej mu będzie negocjować realizowanie swoich potrzeb poza rodziną. To prosty patent, ale sprawiedliwy i działa.

Mówisz, że jesteś feministą. Niewielu facetów się do tego przyznaje.

Dziś faceci mają trzy wyjścia – albo będą singlami, albo pantoflarzami, albo feministami (śmiech). Ja wybieram naturalnie trzecią opcję. Właściwie to nie bardzo miałem kiedykolwiek wybór, bo przecież… znasz moją mamę i żonę. Nikt nie ma wątpliwości, że obie są silnymi, samowystarczalnymi kobietami. Kiedy zacząłem spotykać się z Aśką, poczułem, że to komplement dla mnie, że taka twarda babka wybrała sobie mnie na partnera. Bo to oznacza, że na to zasługuję, a nie, że dziewczyna akurat potrzebowała wsparcia emocjonalnego, czy materialnego. Poza tym ja po prostu lubię mocne kobiety, bo czuję, że jestem ich partnerem. Nigdy nie miałem jakieś szczególnej potrzeby, by być w moim stadzie autorytarnym samcem alfa. Wydaje mi się, że każdy widzi jak na dłoni, że system patriarchalny w nowoczesnym społeczeństwie odchodzi już do lamusa.

Wciąż jednak kiedy facet zajmuje się dzieckiem, to ze wszystkich stron płyną ochy i achy, że on tak słodko pomógł. A to przecież kobiety przyjmują na siebie większość ciężaru opieki nad dziećmi i nikt tego nie traktuje z takim podziwem. Dlatego uważam, że kobietom należy się absolutny hołd za to, jak wiele wysiłku wkładają w rodzinę. Niesprawiedliwością jest niedocenienie tego! Szybko zrozumiałem, jak bardzo ważna jest potrzeba symetrii między tym, co kobiety próbują wywalczyć , a tym co już mają mężczyźni. I dlatego też uczciwie przyznaję, że jestem feministą.

Co na to twoje córki?

Jak nie miałbym być feministą, jeśli mam dwie córki? Muszę dla nich walczyć o to, żeby one miały takie same prawa jak faceci, równe zarobki, dostęp do rozwijania kariery zawodowej, czy prawo do decydowania o własnym ciele. To są dla mnie rzeczy oczywiste. Uczę je, że symetria jest potrzebna, bo to jest po prostu uczciwe. Jestem zakochany w swoich dzieciach, dlatego walczę o nie, nawet jeżeli na pozór obcinam tym swoją przestrzeń. Oczywiście dla niektórych mężczyzn feminizm to jest ograniczenie przywilejów, ale ja uważam że bycie prawdziwym facetem i feministą nie musi iść w kontrze.

Podczas wakacji, na Instagramie przeczytałam, że z zazdrością patrzysz na swoich kolegów, którzy mają synów i mogą z nimi pokopać piłkę, a ty musisz z córkami bawić się kucykami pony. Wytłumaczysz, o co chodziło w tym wpisie?

Gdybyś spytała mnie, czy wolałbym mieć syna, to bym ci powiedział, że w żadnym wypadku. Mam dwie córki 13-latkę i 4-latkę. I uważam, że nie ma nic piękniejszego dla ojca niż ta ich słodycz, wrażliwość, delikatność. Jak Janka lub Helenka mówią mi, że kochają tatusia, to jest dla mnie coś absolutnie cudownego. Nigdy nie myślałem o tym, że jak nie spłodzę potomka męskiego, to moje nazwisko rodowe nie będzie miało kontynuacji. Mam dwóch braci i oni mają synów, więc w razie czego nasze nazwisko gdzieś tam sobie będzie funkcjonowało. A co do kucyków pony… Może i wolałbym w ramach zajmowania się dziećmi pokopać piłkę, iść na mecz albo grać w Fifę? Może… Ale moja starsza córka jest muzykiem i jest w zupełnie innej bajce, bardzo mi tym imponuje i bardzo ją w tym wspieram.

Myślę, że jako ojciec dziewczynek dostaję wiele rzeczy, których nie dostałbym od chłopców. Mam na myśli ich czułość i wrażliwość. Poza tym ja jestem takim „babskim królem”, trochę „rodzynkiem w swoim domu” i to też jest fajna pozycja, mówiąc szczerze.

Czy fakt, że wychowywałeś w rozbitej rodzinie, wpłynął na to, w jaki sposób budowałeś swoją?

Część życia mieszkałem z matką, a część z ojcem. Za każdym razem to były pełne rodziny, ale jednak nie takie standardowe. Zawsze miałam macochę albo ojczyma. Poza tym nie pamiętam swoich rodziców, żeby mieszkali razem. Nie chciałbym nazwać swojej sytuacji traumą, bo wiadomo, że w innych rodzinach to bardziej skomplikowane, ale prawda jest taka, że moje dzieciństwo mocno zaważyło na tym, jakim jestem ojcem i człowiekiem. Na pewno to miało wpływ na moje poczucie własnej wartości i nierozumienie pewnych schematów działania rodziny. Byłem uboższy o  doświadczenia i dopiero razem z Aśką podczas naszego małżeństwa zacząłem odkrywać pomału, jak powinna wyglądać rodzina. Joanna też miała skomplikowaną sytuację rodzinną w dzieciństwie, bo ona w ogóle nie wychowywała się z tatą. Dlatego chyba nam obojgu bardzo zależało, by wytrwać. Czuliśmy, że ta nasza rodzina jest ważna i zawsze chcieliśmy ją konsolidować. Oczywiście jak w każdym związku tak i u nas nie zawsze jest różowo !

Joanna bardzo chciała, byście mieli więcej dzieci niż jedno. Kilka razy poroniła.

Kiedy patrzyłem na jej determinację i na to, że na pięć lat odsunęła na bok swoją karierę i poza teatrem nie robiła nic więcej zawodowo, podziwiałem ją. Dla niej to był zawodowo doskonały moment i pewnie mogła dużo więcej zrobić dla swojej kariery. Ona wolała jednak przeznaczyć ten czas na budowanie naszej rodziny i będę ją za to zawsze szanował. Przyznam, że był taki moment, że już się poddałem, bo nie mogłam patrzeć na jej cierpienie. Sugerowałem, że jeśli już mieliśmy tyle porażek, to może warto byłoby odpuścić. Bo szkoda życia. Jednak Joanna, chociaż ją to wiele kosztowało, zawsze powtarzała: „Nie, Maciek, musimy spróbować jeszcze raz”.

A teraz? Cieszy cię wasza czwórka?

Niedawno powiedziałem Aśce: „Zobacz, jak trudno było ludziom, którzy przed pandemią byli jak „królowie życia”, bo tylko biegali z imprezki na imprezkę. Lock down pozamykał nas wszystkich w maleńkich społecznościach i okazało się, że „królowie życia” stali się nagle samotnymi i nieszczęśliwymi ludźmi. Dlatego moim zdaniem w czasie pandemii zwycięzcami okazali się ludzie z kochającą się rodziną. To oczywiście nie znaczy, że nie zazdroszczę kumplom, którzy są zdeklarowanymi singlami i zawsze mogą sobie wyskoczyć na tenisa. Dzwonią do mnie spontanicznie, zapraszają, a ja nie jestem tak elastyczny. Wiem, że Aśka jest w teatrze i muszę wieczorem zająć się dziećmi. Jestem odpowiedzialny i nie chcę, żeby wszystko „wisiało” na mojej żonie.

Domówka to wasze trzecie dziecko, urodzone podczas pandemii. Obliczyłeś odcinki i gości, którzy was odwiedzili?

Istota naszego funkcjonowania w social mediach jest taka, żeby było spontanicznie, więc w pewnym momencie przestaliśmy liczyć. Tutaj rządzi chaos połączony ze spontanicznością i sobie świadomie na to pozwalamy. Wszystko niby jest zaplanowane i mamy pewne rzeczy poukładane, ale żyjemy na luzie i zdarza się coś zmieniać w ostatniej chwili.

Czy ty się o sobie dowiedziałeś czegoś szczególnego podczas „Domówek u Dowborów”?

Stworzyliśmy je z czystego egoizmu, z naszej potrzeby niebycia kompletnie odciętym od świata i potrzeby pracowania, bo moim zdaniem praca jest jak powietrze, którego każdy człowiek potrzebuje do funkcjonowania. To, co robimy, nie jest w żaden sposób usystematyzowane, nigdy nie mamy scenariusza, o czym będziemy z gościem rozmawiać. Chcemy, by panowała domowa atmosfera. I bardzo często – jak to na imprezach bywa – tematy dorosłych kręcą się tak naprawdę wokół dzieci, bo to one nam dają powody do radości albo też i do stresu. I wiesz, czego ja się dowiedziałem?

Wyszło na to, że wszyscy jesteśmy bardzo do siebie podobni. Nieważne, czy pochodzimy ze wsi czy z dużego miasta, czy pracujemy w biurze, czy prowadzimy gospodarstwo rolne. Wbrew pozorom wszyscy pragniemy tego samego i mamy identyczne kłopoty. Dziś dzieci dają nam w kość, ale za kilka lat będziemy za tym tęsknić, gdy okaże się, że już nie jesteśmy im potrzebni.

Masz w domu czterolatkę. Tobie to jeszcze długo nie grozi.

Myślę, że to dobrze, bo dzięki temu muszę być bardziej elastyczny. Patrzę na moją mamę, która urodziła moją siostrę po czterdziestce, mniej więcej w w takim samym wieku, w jakim moja żona urodziła Helę. I myślę, że dzięki temu mama mentalnie jest młoda. Mnie urodziła jako nastolatka, więc mogła mieć wieku 37 lat wszystko „pozamiatane” i życie tylko dla siebie. A przecież jeszcze niedawno przeżywała maturę, studia, pierwsze miłości mojej siostry. To są emocje, które nas napędzają, działają jak zastrzyk adrenaliny, który niby męczy, ale też ożywia. Z drugiej strony jak moja młodsza córka będzie wychodziła z domu na studia, to ja będę miał 57 lat, a Aśka – ponieważ jest odrobine starsza – 58 lat. (śmiech). To taki mały przytyk do żony. Wszystko ma swoje wady i zalety.

Czy dziś myślisz, że Joanna miała rację, tak długo walcząc dla was o większą rodzinę?

Aśka niedawno spytała: „Wyobrażasz sobie, żeby nie było małej Heli?”. Oczywiście, że sobie tego nie wyobrażam! Obie córki są oczkiem w mojej głowie. A dla żony, za jej heroizm, mam olbrzymi szacunek. Starałem się ją wspierać, jak potrafiłem. Ale ja bym tego nie uniósł!