Moje imię oznacza zwycięstwo. Nadano mi je, bym dzielnie szła przez życie i wygrywała z przeciwnościami losu.
I tak faktycznie było. Szkołę skończyłam z wyróżnieniem, choć ciężko chorowałam. Nie chciałam taryfy ulgowej. Dzięki temu dostałam się na studia, dobrze mi szło, a gdy nastąpił nawrót choroby, znów uwierzyłam w moje imię. Dwie chemie pomogły zwalczyć „obcego” w moim ciele. Wtedy myślałam, że limit nieszczęścia już wyczerpałam.
Potem poznałam jego – bożyszcze wśród koleżanek cieszące się ogromnym powodzeniem. Piękne dziewczyny z długimi włosami śliniły się do niego podczas gdy on zwrócił uwagę na mnie – dziewczynę w chustce na głowie, z wielkimi brązowymi oczami bez rzęs i brwi. Moją chorobę nosiłam dumnie, nie zakładałam peruki, nie malowałam się. Byłam szarą myszką z tą kolorową chustką.
– Ładna chustka – powiedział on, ten boski, i przysiadł się do mnie, podczas gdy zazdrosne koleżanki patrzyły na to z niedowierzaniem. Gadaliśmy do rana. I tak każdego dnia. Zaczęło się od głębokiej przyjaźni. Miłości nie dopuszczałam do siebie bojąc się, że będę dla niego ciężarem. Wiążąc się ze mną, wiązałby się ze mną i rakiem. Nie chciałam tego. On jednak czekał i po pięciu latach, gdy stwierdzono, że jestem zdrowa, klęknął przede mną i powiedział, że nie mam wyjścia. Muszę za niego wyjść. Kolejna wiktoria w moim życiu. On, zdrowie, potem praca. I ślub, którego tak się bałam. Było pięknie i zupełnie zwyczajnie. Ot, dwójka kochających się ludzi, którzy chcą ze sobą być. I byli.
Dwie kreski na teście były dla nas szokiem. Po tylu chemiach nie dawano mi szans na ciążę, a tu proszę. Czerwone krechy prężyły się dumnie na kawałku plastiku podczas gdy ja wymiotowałam do sedesu. Początek ciąży był trudny. Byłam słaba, nudności miałam cały czas, potrzebowałam wsparcia. Poszłam na zwolnienie, dużo odpoczywałam. Mąż pracował i o nas dbał.
Narodziny córki były moją kolejną victorią. Donosiłam dziecko, urodziłam zdrową dziewczynkę. Byłam matką. Znów było pięknie i normalnie. Bo normalne są przecież kolki,
nieprzespane noce, brak pokarmu, ogromne zmęczenie i strach o kruszynkę, która już jest na świecie. Ja, choć zmęczona, starałam się opiekować małą najlepiej jak umiałam. On uciekał w pracę. Nie lubił chodzić na spacery z wózkiem, bał się zostawać z Lilką sam, wszystkim wokół dziecka zajmowałam się ja. On dobrze zarabiał, nie wracałam więc do pracy.
Dziecko rosło, a my oddalaliśmy się od siebie. Nie gadaliśmy już tyle, seks zszedł na dalszy plan, nigdzie nie chodziliśmy. Przynajmniej ja, on brylował w pracy na bankietach.
Chciałam rozmowy, terapii, czegokolwiek, w zamian dostałam szyderczy uśmiech i komentarz, że może powinnam wziąć się za siebie. Nie bardzo było kiedy, skoro całe dnie
spędzałam w domu niczym w złotej klatce. Gdy zażądałam rozwodu, myślałam że go to ocuci, że może się opamiętamy i zawalczymy o nas.
– Ok, ale Lilkę biorę ja – usłyszałam tylko. Zniknął mój facet, mój mąż, przyjaciel, ten, który mi przysięgał. Przede mną stał zimny drań, bez uczuć, z cynicznym uśmiechem. – Nie utrzymasz jej, możesz zachorować, jesteś słaba – kontynuował, a ja chciałam wyć. Moja wiktoria przestała działać. W najgorszych snach bym nie podejrzewała, że wyciągnie wszystkie moje słabości, że wykorzysta moje czułe punkty, że nimi właśnie rozpocznie batalię.
Było strasznie, zamienił moje życie w piekło, nawet chemia tak nie bolała, jak to upokorzenie, kiedy prosisz się o pieniądze na pieluchy dla dziecka, gdy nie masz się gdzie wyprowadzić, gdy od przyjaciółki pożyczasz na adwokata, gdy on wpada z pracy i bierze córkę nie wiadomo dokąd na cały wieczór czy noc, zostawiając mnie w rozpaczy. Gdy Twój niegdyś książę bawi się Twoim strachem, robi z Ciebie panikarę i idiotkę, przecież prawa rodzicielskie ma i dobrego adwokata, który to jeszcze wykorzysta. Wiem wiem, powinnam być silna, dla dziecka. Bałam się jednak, czy dam radę, czy rak nie wróci, czy on mi jej faktycznie nie odbierze.
Ciągle słyszałam jak się zaniedbałam, jak jestem beznadziejna, bo dziecka nie stymuluję, bo jeszcze nie chodzi, a inne już tak. W domu nie sprzątam, słabo gotuję i to na pewno od tego mała ma alergię. Taka nieporadna jestem przecież, ledwo na matkę się nadaję. Gdy przyjaciółka wyciągnęła mnie na drinka podczas gdy ustalone było, że mała będzie z tatą, następnego dnia usłyszałam, że jestem nieodpowiedzialna, że piję za dużo, nie dbam o swoje zdrowie, a co dopiero dziecka. Gdy córeczkę ukąsiła osa, od razu zostało to wykorzystane przeciwko mnie.
– Pewnie znowu piłaś – usłyszałam od męża. Wtedy zabrał małą na kilka dni, niczego mi nie mówiąc. Odchodziłam od zmysłów, ale póki prawa rodzicielskie miał, byłam bezsilna. To
Edyta, moja przyjaciółka zmusiła mnie do terapii w centrum dla kobiet, ona mnie wspierała, dała mi siłę podczas gdy mój jeszcze mąż, pysznił się dumnie ciesząc się z mojego strachu. Zupełnie go nie poznawałam. A może nie poznałam go tak naprawdę nigdy? Bo jakim trzeba być się człowiekiem, gdy nie dla dobra dziecka, ale tylko dla własnej satysfakcji chce się mu odebrać kochającą matkę?
Kilkanaście miesięcy później
Jestem Wiktoria. Tak, ta co zwycięża. Jestem szczęśliwą rozwódką. Mój były mąż ma ograniczone prawa rodzicielskie. Udowodniłam mu przed sądem przemoc psychiczną nade mną. Zupełnym przypadkiem na jaw wyszły również jego liczne zdrady, a szyderczy uśmiech zniknął z jego twarzy. Pracuję, Lilka chodzi do żłobka, który uwielbia. Świetnie się rozwija, a ja jestem zdrowa, spokojna. Radzę sobie. Jest pięknie i normalnie. Tak jak powinno być.
Przemoc psychiczna? Uciekaj, gdy rozpoznasz w nim tych kilka cech!