Moje pierwsze małżeństwo było nieudane. Typowo nieudane. Kłótnie o odpowiedzialność i o to, kto zajmie się synem. Moje wiecznie nieprzespane noce po narodzinach dziecka, narastające zmęczenie i jego niefrasobliwość. Za ostatnie pieniądze potrafił kupić sobie bez konsultacji ze mną kolejne fajne buty. A kiedy pytałam, skąd mam wziąć kasę na pieluchy, rozkładał tylko ręce. Wiedział, że popłaczę się, ale od kogoś jednak pożyczę. Nie chcę wchodzić w szczegóły. Pragnę za to opowiedzieć o czymś zupełnie innym – o tym, jak odczarowałam swoją „złą kartę od życia”. W jaki sposób sprawiłam, że zły los się ode mnie odwrócił. Bo dziś jestem bardzo szczęśliwą kobietą, mam drugiego fantastycznego męża, trzech synów, dom za miastem. A przede wszystkim czuje się otoczona miłością, spokojem i życzliwością. Dziś jest wspaniale, a przed laty zrobiłam tylko jedną rzecz, by odczarować swoje fatum. Magiczną rzecz!
O tym, jak zostałam z niczym
Pamiętam, że kiedy się rozwiodłam, zostałam z niczym. Miałam na ręku tylko małe dziecko, a w kieszeni ze dwieście pożyczonych złotych na jedzenie. Byłam absolutnie przerażona. Wydawało mi się, że świat się zawalił, a ja po prostu sama nie dam rady. Bo niby, jak? Byłam tuż po studiach, z dzieckiem, bez pracy i bez mieszkania. Na szczęście wtedy na pomoc przyszli mi przyjaciele. Zamieszkałam u koleżanki za free.
I może to było jakieś zrządzenie losu, ponieważ Kaśka jest bardzo uduchowioną osobą, wierzy w znaki od losu. Cała jest magiczna i mistyczna. Inna niż wszyscy. Ona mi mówiła, że muszę na wszystkich dokumentach zmienić nazwisko, wrócić do swojego panieńskiego, coś nadpisać numerologicznie, ponieważ ten zlepek dwóch nazwisk (dziedzictwo po mężu) bardzo źle wróży mi na przyszłość. Postanowiłam jej posłuchać, ale dlatego, że chciałam mieć porządek w życiu i papierach. Nie bardzo wierzyłam w tę całą numerologię.
Blisko Kaśki moje życie pomału zaczęło się układać. Załatwiłam żłobek dla synka. Kolega wciągnął mnie do fajnego zespołu w malutkiej agencji marketingowej. Zaczęłam zarabiać przyzwoite pieniądze i jakoś stawać na nogi. Pierwsze wrażenie było niesamowite, bo choć miałam mnóstwo obowiązków, rozwód z Markiem sprawił, że poczułam się lekka. Nie było kłótni, nie było napiętej atmosfery. Wszystko szło do przodu. Zostało tylko marzenie o spełnionej wielkiej miłości…
- Zobacz także: Znowu za dużo rozmyślasz! Przestań, bo się wykończysz
O tym, jak poznałam moc ognia
Wtedy do gry znów weszła Kaśka, która zaczęła mi opowiadać o tradycjach naszych słowiańskich przodków, bo studiowała kulturoznawstwo. Mówiła mi rzeczy, których absolutnie na początku nie rozumiałam. Opowiadała np. że ogień posiadała własną osobowość, że jest istotą, której należy się szacunek. W pierwszym odruchu pomyślałam: „Wariactwo! Szaleństwo jakieś!”
Ale Kaśka tłumaczyła mi dalej, że nasze prababki, zanim poszły spać, szeptały mu zaklęcia. Podobno kiedyś ognia nie można było pożyczyć byle komu. Nie wolno było na niego oddawać moczu ani pluć w palenisko, bo płomień mógł zemścić się, paląc np. całe gospodarstwo. Na wsiach do tej pory mówi się, że ci, co plują do ognia w piekle będą bez przerwy lizać gorące kamienie. Od Kaśki dowiedziałam się też, że ogień od wieków był traktowany jak święty, niemal jak żywa istota, z którą można było rozmawiać i prosić o przychylność. Pomału słowa przyjaciółki zaczęły we mnie jakby rezonować.
Przypomniałam sobie, jak całkiem niedawno moja babcia na wsi rzucała w palenisko garść kłosów żyta, by obłaskawić los, by całej rodzinie żyło się pomyślnie. Kiedy to robiła, szeptała jakieś modlitwy. A może to były jakieś zaklęcia?
O tym, jak przeprowadziłam rytuał
Od Kaśki dowiedziałam się też, że według starych wierzeń, ogień żywi się tym, co materialne, a potem zmienia materię w energię, która ma moc sprawczą. Kaśka miała w swoim domu wtedy takie palenisko, na które mówi się „koza”. To właśnie w tym miejscu obie zaczęłyśmy rozmawiać z ogniem i otaczać go wielkim szacunkiem.
Pamiętam ten moment przełomowy jakby to było dzisiaj. Nazbierałam kilka garści drobnych szczap drewna i postanowiłam oddać ogniowi swoje marzenia o wielkiej miłości. Nikt mi nie mówił, że tak można. Po prostu uznałam, że chcę (że potrzebuję) to zrobić. Wrzucałam w płomienie kolejne patyki, mówiąc szeptem w kilku słowach – jakiego faceta pragnę. Postanowiłam być zachłanna i wcale się tym nie przejmować. W naszej kulturze chrześcijańskiej jesteśmy uczeni od małego, że Boga nie wolno wzywać nadaremno. Jakoś podskórnie mamy zakorzenione w sobie przekonanie, że prosić Istotę Wyższa można tylko w chwilach tragicznych lub granicznych. Boimy się Mu zawracać głowę.
Z ogniem jest jednak inaczej – czułam, że przed nim mogę sobie pozwolić na prośby z serca i wyznanie wszystkich kobiecych krzywd i marzeń. Mówiłam więc, że chcę, by mój mężczyzna był przystojny, wysoki, silny, mądry, szczodry, delikatny, otwarty, by potrafił kochać mojego syna, by się mnie nie czepiał, by miał rozsądek i by dbał o wszystkich. Naprawdę miałam pod ręką ogromną garść patyków i szczap drewna do spalenia. Wrzucałam je po kolei do ognia, licząc, że pożarta przez płomienie materia zamieni się w wibrującą energię, która pozwoli mi rozpoznać takiego człowieka na swojej drodze.
O tym, jak poznałam fajnego męża
I stało się. Bardzo szybko. Macieja poznałam podczas firmowej gwiazdki. Spodobał mi się od razu. A na pierwszej randce, byłam nim tak oszołomiona, że myślałam sobie tylko: „Nie możesz napić się drugiego kieliszka wina, bo nagle przestaniesz panować nad mimiką twarzy i on się zorientuje, jak bardzo ci się podoba”.
Zakochaliśmy się błyskawicznie w sobie po uszy. I co ciekawe, tym razem nie miałam ochoty tego faceta zmieniać. Nic mnie w nim nie denerwowało i w zasadzie tak jest do dziś. W przypadku pierwszego męża miałam miliony „ale”. Teraz tak nie było. Nie mam pojęcia, czy ceremoniał ognia miał tu jakieś znaczenie. Ale chcę wierzyć, że miał. Nie myślę o tym, jak o wizycie w sklepie, że zamówiłam sobie „faceta idealnego”. Maciej ideałem nie jest. Ale jest wspaniały. Kocham go już kilkanaście lat. Niezmiennie. Każdego dnia mocniej.