Go to content

Zaczyna się od wyobrażania sobie życia bez niego. Kiedy zaczynasz myśleć, jakby to było

Fot. Picjumbo / Victor Hanacek / CC0 Public Domain

Zrobiłam swoją ulubioną herbatę, z cytryną i imbirem, jeszcze nogi owinę kocem. Lubię światło nocnej lampki. Ale dziś nie będę czytać kolejnej książki. Dziś chciałabym ci coś opowiedzieć.

Myślałam: „Odejdę. Nie wytrzymam dłużej. Uduszę się”. Stałam na początku drogi nazywanej „odchodzeniem”. Obserwowałam wszystkie znaki, które na tej drodze się pojawiły.

„Brak zainteresowania”, „Brak czułości”, „Nakaz skrętu do pokoju dzieci”, „Zakaz rozmów o uczuciach”. Odczytywałam wszystkie sygnały. Analizowałam, jak było kiedyś, a jak jest teraz. Mówiłam rozczarowana: „Zmieniliśmy się”, a przecież mieliśmy być zawsze dla siebie tacy sami, a jeśli już zmieniać się to tylko równolegle względem siebie.

Nie odchodzimy nagle. To nie jest decyzja na tu i teraz. To zawsze jest proces, w który dajemy się wciągnąć. Jeśli za tym podążysz, za jakiś czas będziesz w tym miejscu, w którym ja jestem. Z kocem na nogach, z ulubioną książką w ręce i świętym spokojem.

Kusi? Prawda? Ale powiem ci coś. Kiedy mi smutno i źle – otula mnie tylko ten koc, od środka ogrzewa ciepła herbata, a partnerem do wieczornych rozmów pozostają książki. Dzieci? Poleciały do kolegów, na zajęcia, czasami do swojego ojca.

Wiesz, od czego wszystko się zaczyna? Wcale nie od tego, że zainteresuje cię inny mężczyzna, że wpadniesz w szalony romans, z którego nie widzisz wyjścia. Odchodzenie zaczyna się od wyobrażania sobie życia bez niego. Kiedy zaczynasz myśleć, jakby to było, gdyby jego nie było i w tym swoim wyobrażeniu czujesz spokój i ulgę. Bo masz dość proszenia go o uwagę, podejmowania próby rozmów, masz dość jego majtek w koszu na pranie i ręcznika, na którym on zostawia swój zapach.

Masz dość tego cholernego pociągania nosem i ściągania skarpetek w salonie. Patrzysz na niego i widzisz tylko powiększające się zakola na głowie. I brzuch, który trochę wystaje i zdaje się być przyczyną twojej (bo przecież nie jego) codziennej frustracji.

Marzysz, żeby zniknął z twojego życia. Myślisz: „Dam radę sama, w końcu i tak wszystko ogarniam”. Ale na razie tylko myślisz – tyle, że z czasem może trochę częściej.

Później stajesz na rozdrożu. Mylisz drogi. Bo krzyczysz, kłócisz się. Wyrzucasz z siebie słowa jak karabin maszynowy. „Bo ty nigdy”, „bo ja zawsze”. Czepiasz się wszystkiego. Braku kawy na śniadanie, zapomnianych imieninach twojej mamy, spóźnienia na występ córki, braku czułości, bliskości, intymności. Właściwie to chyba przestajesz je odróżniać. Bo wszystko zlewa się w jedno „Odejdę, jeśli nic się nie zmieni”.

A później zawracasz i na tym samym rozdrożu wybierasz drugi kierunek. Tam już tylko machasz bezsilnie ręką. Myślisz: „Jeszcze trochę wytrzymam”, „Ile jeszcze mogę znieść”. Czekasz. Odpuszczasz, bo najlepiej, by droga sama się przesuwała pod twoimi nogami, mijasz kolejne drogowskazy, ale tych już nie widzisz. Bo nie chcesz. Masz jeden cel. Wyrwać się z tej farsy, którą jeszcze do niedawna nazywałaś związkiem. Związkiem opartym na miłości.

Ja też nie widziałam tych drogowskazów. Nie chciałam się pochylić nad nimi, nad sobą, nad nami. W głowie miałam już obrany cel, choć nie nazwany, to już zakorzeniony – że odejdę, że nie warto, że zasługuję na więcej, na więcej miłości, szczęścia, radości uwagi.

I zobacz, gdzie jestem. Na pewno chciałabyś też tu być? A to ostatnia szansa, żeby się rozejrzeć, zatrzymać na chwilę. Tak, wiem, znam te wymówki: „Dlaczego kolejny raz to ja mam wyciągać rękę”, „Dlaczego tylko ja mam się starać”, „Niech on w końcu pokaże, że mu zależy”, „Może jak odejdę, to się ocknie”.

Jeśli moje życie tak przy nim wyglądać, to trzeba uciekać jak najszybciej. W końcu wszyscy powtarzają: „walcz o swoje szczęście, o swoje marzenia”, a ty w tym jednym momencie wiesz, że to szczęście i to marzenie na pewno nie jest z nim związane.

Czy na pewno?

Chciałabym stanąć jeszcze raz na początku tej drogi. Nim zrobiłabym pierwszy krok w „odchodzenie” jeszcze raz bym zawalczyła, może ostatni, a może kolejny z wielu.

Jeszcze raz bym usiadła i spróbowała zrozumieć, co się właściwie stało.

Tym razem to sobie przyjrzałabym się z większą uwagą. Czego chcę, gdzie chcę być, co jest dla mnie w życiu ważne. Może wtedy pochyliłabym się i zobaczyłabym ten pierwszy znak na swojej drodze, który krzyczał STOP. Bo dziś dopiero zrozumiałam, że jeszcze wtedy kochałam i że on kochał mnie. „Odchodzenie” to niszczenie tej miłości pomału. Dlatego nie ma z tej drogi odwrotu.

Ale ty nie musisz tam wchodzić.

Chciałabym mieć jeden taki wieczór jak dziś. Żeby móc usiąść w fotelu. Sięgnąć po kubek mojej ulubionej herbaty i pobyć sama ze sobą. Szczerze odpowiadając sobie na najtrudniejsze pytania: Czy już nie kocham? Czy on nie kocha? Czy nie warto już walczyć o nas, o tę miłość?

Czy ten ręcznik, skarpetki i spóźnienia to wszystko z czego się składamy? Czy to jest miarą wspólnie spędzonych lat? Rozczarowujemy siebie nawzajem. Tak – on mnie, a ja jego ze swoją zrzędliwością, potrzebą kontroli i piętrzącymi się wymaganiami, którym chyba każdemu znudziłoby się sprostać.

Spędziłabym ten wieczór sama pytając siebie czy jestem w stanie spędzić setki takich kolejnych. Czy po stu nie zaczęłabym tęsknić, nie za bliską osobą, ale za nim.

A potem pomyślałabym, za co go kocham – mimo wszystko, mimo miliona drobiazgów, którymi nas niszczy. I zrobiłabym rachunek sumienia – iloma rzeczami ja niszczę nas.

Gdybym miała jeszcze jeden taki wieczór, spytałabym siebie, czy warto. Wbrew wszystkiemu i wszystkim spróbować. Wyciągnąć rękę. Pokazać, że nie skreślam go łatwo, że moja miłość jest inna od jego – bo bardziej natarczywa, a jego składa się z kompromisów dawanych mnie, które przestałam zauważać, a co dopiero doceniać.

I wiesz, gdybym wtedy poczuła zawahanie. Najmniejsze ukłucie niepewności. Zatrzymałabym się. Zrobiła drugą herbatę i dała nam ten jeden wspólny wieczór. Wieczór na szczerość, na rozmowę, na wysłuchanie, a nie atakowanie. Na zrozumienie wszystkich bolesnych słów, które byśmy od siebie usłyszeli. Na pokorę, na szacunek. Jeden wieczór, czym on jest wobec tych wszystkich, które przed nami.

I wiesz, może i dzisiaj byłabym w tym samym miejscu, ale bez żalu, bez smutku, bez poczucia straty. A może to on dziś podałby mi herbatę.