Go to content

„Wiedziałam, że jest zły. Kłamałam, żeby go usprawiedliwić. Byłam jedyną z tych, które kochają za bardzo”

Zauważyłam, że cholernie dużo piszecie o toksycznych ludziach, relacjach, związkach. Z resztą nie tylko na waszym portalu ukazują się takie artykuły. I dobrze. Też mam wrażenie, że problem jest potężny. Sama tkwiłam w związku z toksycznym mężczyzną i doskonale wiem, jak to wygląda od środka. Tylko ja widzę coś jeszcze. Coś, o czym się rzadko mówi. 

Czytając o toksycznych związkach często trafiam na fragmenty mówiące o tym, że my-kobiety nie zauważamy złych cech naszych partnerów. Że coś wydaje nam się normalne, że się przyzwyczajamy. Że niby teraz, jak przeczytamy o tym, że wyzwiska są złe, to nagle odejdziemy. Albo, że nie wolno pozwalać na brak szacunku, zdrady czy oszczerstwa. Tak jak byśmy o tym nie wiedziały. Problem polega nie na tym, że my jesteśmy tępymi idiotkami. My jesteśmy głupie z miłości. My po prostu kochamy za bardzo i ŚWIADOMIE godzimy się na to całe gówno. Można zapytać – dlaczego? Ano z różnych powodów. Bo mamy traumy z dzieciństwa, bo mamy niską samoocenę, bo boimy się samotności, bo przerażają nas finanse czy samotne wychowywanie dziecka. Bardzo rzadko jednak jest tak, że my czegoś nie widzimy. Widzimy i dostosowujemy się – czasem chętnie, czasem mniej.

Mój były mąż był totalnym świrem. Nigdy mnie nie uderzył, ale za to poturbował moją psychikę. Był (i pewnie nadal jest, ale zamęcza już inną kobietę) mistrzem manipulacji. Zawsze wydawało mi się, że jestem mądrą, oczytaną i doświadczoną kobietą. Miałam wielu znajomych, którzy często przychodzili do mnie z problemami, bo wiedzieli, że dobrze im doradzę. Tak też było. Nie wiem w jaki sposób on potrafił sprawić, że czułam się jak zero. W każdej, nawet najmniej istotnej rozmowie okazywał mi brak szacunku i wyższość.

Często z wyprzedzeniem wiedziałam, że będzie między nami zwarcie, ale uspokajałam się argumentami, że przecież mam rację. Przecież nie mogę pozwolić, żeby facet mnie nie szanował. Mam prawo powiedzieć mu, co myślę. I mówiłam, że spędza ze mną za mało czasu, że zbyt często stosuje ciche dni, czym bardzo mnie rani. Cała moja pewność siebie znikała, gdy tylko go rozzłościłam. Potrafił tak prowadzić rozmowę, że szybko wytrącał mi z ręki argumenty. Był agresywny w słowach, wyzywał mnie od „idiotek”, „księżniczek”, „dzieciaków”, „pierdolni*tych wariatek”. Kiedy już wpadł w słowotok, nie żałował sobie. Często też, z braku argumentów jak mniemam lub złej dedukcji, czepiał się jednego, mojego zdania i wrzeszczał: „Masz mnie za kretyna? Odpowiedz na pytanie! Masz mnie za kretyna?” albo „Uważasz, że poświęcam ci za mało uwagi? A tamta sobota, którą spędziliśmy razem? Nie było jej? Co chcesz mi zarzucić? Zdradzam cię? Odpowiedz na pytanie. Tak lub nie”. Jeżeli nie odpowiadałam, wychodził i trzaskał drzwiami. Wcześniej rzucał jeszcze „Zadzwoń, jak przemyślisz swoje zachowanie” albo „Nie chce mi się z tobą gadać, jesteś tak tępa”.

strona 1 z 2
druga część artykułu na następnej stronie

Fot. iStock/Favor_of_God

1/1 "Wiedziałam, że jest zły. Kłamałam, żeby go usprawiedliwić. Byłam jedyną z tych głupich kobiet, które kochają za bardzo"

I dzwoniłam dość szybko. Zawsze po takich dyskusjach dochodziłam do wniosku, że on ma rację, że to moja wina. Usprawiedliwiałam jego zachowanie, bo były momenty, kiedy okazywał mi miłość i bliskość. Znaczy, że potrafił. A źle działo się tylko wtedy, kiedy ja zaczynałam coś odwalać. Ileż to razu zaczynałam jakiś zwykły temat, pogawędkę o niczym i słyszałam: „Znowu zaczynasz się prz*pierdalać?”.

Zawsze miałam tańczyć tak jak mi zagrał. Jeśli byłam posłuszna, był dla mnie dobry. Jeśli nie – katował mnie psychicznie. Uwielbiał też powodować niezręczne sytuacje. Lubił ośmieszać mnie w oczach innych i zostawiać na pastwę losu. Jeśli uraziłam jego ego, nie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Kiedyś nie poszedł ze mną na rodzinną uroczystość. Pokłóciliśmy się dzień wcześniej i nie liczyłam, że mu przejdzie, ale sądziłam, że ze mną pójdzie. Nie zamierzał. W normalnym związku trzyma się wspólny front i robi dobrą minę do złej gry. On potrafił powiedzieć: „Nie zamierzam spędzać czasu z kimś, kto mnie nie szanuje”. Pamiętam, jak go błagałam. Jak nie chciałam się tłumaczyć przed rodziną i znajomymi. Kłamać… Bo robiłam to już wiele razy wcześniej i już wszyscy wątpili w te moje historyjki o pracy i grypach żołądkowych.

Usprawiedliwiałam go przed sobą i przed innymi. Dlaczego? Bo wiedziałam, że robi źle. Że jest złym człowiekiem, że mnie krzywdzi. Ale kochałam go zbyt mocno, żeby odejść. Wszyscy widzieli, że bardzo go kocham. W miłości nie ma nic złego. Cała sztuka polega jednak na tym, żeby kochać MĄDRZE. Ja kochałam głupio, ślepo, nierozsądnie.

Wierzę, że jest wiele innych kobiet, które tak jak ja dostrzegają błędy swoich facetów. Widzą, że są ostatnimi „skur*ielami”, ale mimo to, bronią ich. To jest łatwo oceniać z boku. Będąc w takiej relacji i kochając za bardzo, godzimy się na takie traktowanie, byle tylko on nie odszedł.

Teraz będzie powinnam napisać, że w końcu go zostawiłam i żyję sobie w najlepsze u boku cudownego gościa. Nie, sprawy potoczyły się inaczej. Stało się to, czego się bałam. Faktycznie odszedł. Na koniec powiedział mi, że stracił przy mnie czas, bo nie pasujemy do siebie. Że ja go nie szanuję i próbuję trzymać pod pantoflem. Nawet w tym momencie potrafił przerzucić odpowiedzialność na mnie. To przecież z mojej winy ten związek nie wypalił.

Czytałam, że to dobrze, że odszedł sam, bo pewni ja bym takiego kroku się nie podjęła. W mądrych artykułach mówią, że ten ból minie, że wiara w siebie wróci. Kurczowo trzymam się tej myśli, chociaż czuję się zerem.

Ola