Jeszcze do niedawna myślałam, że jestem wielkim szczęściarzem – gdy dookoła wszyscy narzekali na swoje związki, przezywali kryzysy, a nawet rozwodzili się, ja od dziesięciu lat byłem z tą samą kobietą i, jak słowo daję, moje uczucie nie osłabło ani o odrobinę, a nawet mogę śmiało powiedzieć, że umocniło się i utrwaliło. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy moja żona poznała Martę, a jej nowa przyjaciółka zaczęła mieszać w naszym związku i rujnować małżeństwo.
Gdyby ktoś zapytał mnie pół roku temu, jakim jesteśmy małżeństwem, powiedziałbym bez wahania, że najlepszym z możliwych. Nie idealnym, bo przecież zdarzały nam się zgrzyty i nieporozumienia, ale to były tylko chwilowe zawirowania, nieznaczące rysy. Poznaliśmy się na studiach, ale nie od razu między nami zaiskrzyło. Zaczęliśmy od zwykłej znajomości, potem weszliśmy na etap przyjaźni, aż pewnego dnia dotarło do mnie, że Olga jest kobietą mojego życia. Na moje szczęścia, dla niej też stałem się kimś więcej niż tylko kumplem. Przez dziesięć lat naszego związku ani przez moment nie myślałem, że coś może zniszczyć nasze uczucie. Nawet, gdy po urodzeniu pierwszego syna Olga długo dochodziła do siebie i otarła się o depresję, gdy wyjechałem na pół roku do Anglii, by nieco podreperować domowy budżet, albo, gdy teść wpakował rodzinę na finansową minę, która była przyczyną kilku awantur i cichych dni w naszym związku – nawet wtedy nie myślałam, że to może się skończyć, że nie będziemy w stanie dogadać się i odbudować wzajemnego zaufania i porozumienia.
Największy kryzys przyszedł, gdy młodszy syn rozpoczął szkołę, a Olga poznała nową przyjaciółkę. Z Martą bardzo szybko znalazła wspólny język, co na początku nawet mnie cieszyło, bo żona nie należy do osób, które łatwo zawierają przyjaźnie. Okazało się, że Marta jest po ciężkim rozwodzie i wychowuje synka samotnie, niedawno przeprowadziła się i zaczyna układać życie od nowa. Olga zaczęła się z nią spotykać w szkole, na treningach piłkarskich naszych synów, razem zapisały się też na fitness. Po pewnym czasie żona całkowicie zmieniła styl ubierania się i fryzurę, zaczęła robić makijaż zgodnie z podpowiedziami przyjaciółki, nawet nasz jadłospis został zmodyfikowany zgodnie z tym, co Marta uważała za dobre i modne. Nie zwracałem na to uwagi, ale zmiany zaczęły sięgać coraz dalej.
Zmieniły się zwyczaje, a ja stałem się nagle tym złym i niedobrym. Olga zaczęła wytykać mi, że nie dość się staram, że zbyt mało angażuję, że narzucam jej patriarchalne podejście, a czasy się zmieniły i rola kobiety w związku też. Słuchałem tego wszystkiego z niemałym zdziwieniem – dotąd nigdy nie dawała mi znaku, że wywieram na niej presję lub traktuję niesprawiedliwie. Owszem, to na nią spadała większość domowych obowiązków, ale do niczego jej nie zmuszałem i sam nie pozostawałem bierny! Ona robiła mi kanapki do pracy, a ja dbałem o to, by miała czysty samochód i napełniony bak. Ona gotował w ciągu tygodnia, za to ja w weekendy wyganiałem ją z kuchni i robiłem swój popisowy makaron. Razem robiliśmy zakupy, zaganialiśmy chłopaków do sobotniego sprzątania, nigdy też nie wymigiwałem się od obowiązków ojcowskich i zajmowania się dzieciakami. Ale słowa „Marta twierdzi…”, „Według Marty…”, „Marta oświeciła mnie, że…” coraz częściej pojawiały się w naszych rozmowach i wprowadzały zamieszanie.
Olga zaczęła częściej wychodzić wieczorami i w weekendy – i nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko, pod warunkiem, że czasem zamiast przyjaciółki wybierze własnego męża! Przyzwyczaiłem się już do tego, że Marta jest stałym gościem u nas w domu, że nawet, gdy planuję romantyczny wieczór to może do nas niespodziewanie dołączyć, że Oldze jest przykro, gdy przyjaciółka zostaje na weekend sama, więc „musimy się nią zaopiekować”. Powoli to, co robiła, czuła i mówiła Marta stało się najważniejsze i zdominowało nasze życie rodzinne. Nie wytrzymałem, gdy przy planowaniu wakacji Olga rzuciła hasło „Marta pojedzie z nami” – tego już było dla mnie zbyt wiele i głośno wyraziłem swój sprzeciw! Żona obraziła się, nazwała nietowarzyskim gburem, a nawet wspomniała, że Marta przewidziała taki obrót sprawy, bo zawsze czuła, że nie do końca ją akceptuję. Ręce mi opadły i z bezsilności trzasnąłem drzwiami i wyszedłem – co mogłem powiedzieć, skoro Marta już wszystko przewidziała?
Olga zaczęła też wydawać coraz więcej pieniędzy – a to nowe buty, nowa torebka, obiad w popularnej restauracji (często to ona stawiała i płaciła za przyjaciółkę), wyjście do SPA. Oboje pracowaliśmy i każdy z nas miał prawo do przyjemności, ale zawsze razem ustalaliśmy większe wydatki i dopinaliśmy nasz budżet. Gdy zwróciłem jej uwagę, że powinna mnie uprzedzić, znowu usłyszałem zarzuty o męskiej kontroli, uciskaniu kobiet i braku akceptacji dla damskiej niezależności. „Marta przekonała mnie, że zasługuję na odrobinę egoizmu, nie mogę ciągle dawać, muszę też brać” – tłumaczyła się. Co ciekawe, taka wolność w wydatkach nie działa w drugą stronę, ja jestem rozliczany z każdego zakupu, nawet przez Martę! Nagle okazało się, że prawo do przyjemności i hobby może mieć w małżeństwie tylko kobieta – u faceta jest to przejawem mizoginizmu, dyskryminacji i chęci dominacji. Przepraszam bardzo, ale dla mnie to paranoja!
Nie wiem, ile jeszcze zdołam znieść i czy „wygram” tę rywalizację z Martą, w której tak naprawdę nie chcę uczestniczyć. Olga trochę mnie przeraża – nie myślałem, że da sobą tak manipulować i bez gadania przyjmie poglądy przyjaciółki. Boli mnie też to, że choć znamy się tyle lat, to próbuje zrobić ze mnie swojego wroga, a łączącą nas miłość (bo wciąż mam nadzieję, że ona między nami jest) ignoruje i spycha na dalszy plan. Czasami myślę, że Marta chce doprowadzić do naszego rozstania, chce by Olga była w takiej samej sytuacji jak ona, dołączyła do jej drużyny rozwiedzionych, wolnych, skrajnie feministycznych i mimo wszystko nieszczęśliwych kobiet, które związek przyjaciółek traktują jak zło i zagrożenie dla samych siebie. Wiem, że coś się musi zmienić, chcę odzyskać swoją żonę i normalną rodzinę – w tym trójkącie dłużej zostać nie dam rady.