Kiedy mój były mąż stwierdził, że jednak nie jestem miłością jego życia, a wybrankę swojego serca niedawno poznał i chciałby się rozwieść, byłam załamana. Raz, że czułam się oszukana, wykorzystana i zdradzona. A dwa, że byłam przerażona tym, co mnie czeka. Kompletnie nie wyobrażałam sobie życia w pojedynkę, rozpoczynania wszystkiego od nowa i samotnego macierzyństwa. Wydawało mi się, że wszystko mam już poukładane. Nie wiedziałam, jak to będzie, jednego byłam pewna – nie dam rady sama. Muszę kogoś mieć.
Nie obawiałam się o finanse. Miałam dobrą pracę i nieźle zarabiałam. W dodatku dostałam wysokie alimenty na dziecko. Bardziej przerażała mnie samotność i ta cała logistyka związana z wychowywaniem dziecka i dbaniem o dom. Samej trudno jest wszystko pogodzić. Może zabrzmi to pusto i wyniośle, ale szukałam bardziej pomocy. Oczywiście chciałam się też zakochać, ale nie ma co się oszukiwać – potwornie bałam się kolejnego rozczarowania. Nie chciałam znowu zostać oszukana i skrzywdzona. Pomyślałam sobie, że on musi kochać mnie i zaakceptować mojego syna. Mi wystarczy, jeśli będę go lubić. W teorii brzmi dobrze, prawda?
Przez pierwszy rok (kiedy mąż odszedł, nasz syn miał 4 lata) działałam z automatu. Praca, zakupy, przedszkole, obiad, sprzątanie, usypianie, ogarnianie domu, sen. I tak dzień w dzień. Pobudka o 5:00, do łóżka o 24:00. Wypracowałam sobie całkiem niezły harmonogram, jedynie czasem coś szło nie po mojej myśli, np. gdy coś się w domu zepsuło (kiedyś przez miesiąc robiłam pranie u sąsiadki, bo nie miałam za co kupić nowej pralki) lub dziecko było chore (pracowałam z domu, prosiłam o pomoc koleżanki i moją matkę).
Wtedy poznałam Jarka. Był rozwodnikiem od 10 lat, miał dwoje dzieci, ale wraz z matką mieszkały za granicą i widywał je kilka razy w roku. Jarek miał nawyki starego kawalera. Od rozstania z żoną nie był na poważnie związany z żadną kobietą. Miał swoje mieszkanie, samochód, stałą pracę. Problem z nim był taki, że potwornie się wchrzaniał do wszystkiego. Był ode mnie 12 lat starszy, więc chętnie udzielał mi rad – jak żyć, jak oszczędzać, jak wychowywać dzieci. Chciał ze mną być, ale jednocześnie nie chciał nic zmieniać. Mieliśmy mieszkać oddzielnie i tylko czasem się spotykać. Właściwie w niczym mi nie pomagał, a jedynie dawał poczucie, że „jestem zajęta”. Nie pamiętam kiedy sama zaczęłam go unikać. Przekładałam spotkania, ściemniałam. Generalnie było mi lepiej, gdy go nie było. W końcu wszystko się rozpadło.
Później poznałam Marcina. Był mniej więcej w moim wieku, ale nie miał takiego bagażu doświadczeń. Miał głowę pełną pomysłów i chciał żyć na krawędzi. Imponowały mi jego szalone pomysły, bo już zapomniałam jak to jest włóczyć się po nocy, iść do kina, namiętnie całować się pod blokiem w aucie i uprawiać seks na podłodze w kuchni. Problem z Marcinem był taki, że nie rozumiał, czym jest rodzicielstwo. Było dziecko, ale nie jego, moje. To była moja odpowiedzialność, moje obowiązki. On z przyjemnością wypełniał lukę, gdy miałam wolny czas. Powoli zaczęło mnie wkurzać jego podejście. Sądziłam, że potrzebuje więcej czasu, żeby przekonać się do mojego syna i włączyć się w pewne obowiązki. Widywaliśmy się głównie u mnie (gdy syn już spał), a czasem u niego (weekendy, gdy nie miałam dziecka).
Kiedyś, podczas jednego z takich weekendów, gdy miałam wolne, a on nalegał, byśmy spędzili razem noc, coś do mnie dotarło.
Samotne macierzyństwo pozwoliło mi lepiej zrozumieć siebie. A właściwie w końcu nabrać pewności siebie. Kiedy kobieta zostaje sama z dzieckiem i nagle musi zatroszczyć się o wszystko – od wymiany oleju w aucie, przez przykręcanie regału do ściany, aż po targanie zakupów i zarabianie na całe gospodarstwo, nagle dociera do niej, że może wszystko.
Co więcej, ja zauważyłam, że facet mi tylko przeszkadza. Po pierwsze burzy cały mój misterny plan dnia i ciężko się dostosowuje. Nie rozumie, jak skomplikowana jest codzienność samotnej matki i wydaje mu się, że to wieczorne szczebiotanie do telefonu jest spełnieniem jej marzeń. Że wystarczy pójść z nią do łóżka i powiedzieć kilka komplementów, żeby było jej miło i czuła się doceniana.
Od niespełna 3 lat jestem sama, bo nie liczę tych drobnych romansików i nieudolnych prób stworzenia czegoś z niczego. Wiem, że jestem samowystarczalna i coraz bardziej cenię sobie niezależność. Nie mam czasu i nerwów na to męskie biadolenie, fochy i ciche dni. Nie mam ochoty stawać na rzęsach i kogoś zadowalać. Jeszcze 3 lata temu przerażały mnie samotne wieczory i puste łóżko. Dziś cenię sobie ten spokój. Cieszę się, że nie zbieram z podłogi jego brudnych gaci, że nikt nie wtrąca mi się w wychowanie dziecka, nie zmienia planów i nie truje, że chcę pobyć sama. Wystarczy, że jestem zależna od dziecka i tego już nigdy nie zmienię. Mogę za to sama zdecydować, kogo wpuszczę do mojego życia.
Jest żal samej siebie, gdy wspomnę to przerażenie, które kiedyś mi towarzyszyło. Jak to możliwe, że definiowałam siebie przez pryzmat mężczyzny, który był/jest/będzie w moim życiu. Uświadomienie sobie, że nie potrzebujesz nikogo do szczęścia, daje ogromną siłę. Gwarantuje też, że nikt cię znowu nie skrzywdzi.
Jestem samotną matką i nie szukam faceta. Może kiedyś, gdy syn podrośnie. Dzisiaj stawiam na siebie i jestem naprawdę szczęśliwa.