Przyjaciółki mówią do mnie: „Słuchaj Anka, powinnaś kopnąć tego gnojka w dupę. On ci życie marnuje, a jeszcze taka młoda jesteś. Puść do z torbami i bądź szczęśliwa”. Pytam więc jednej, czy pożyczy mi pieniądze na prawnika. „Wiesz, że u nas się nie przelewa, przepraszam”. Pytam drugą, czy pójdzie do sądu zeznawać, bo przecież wie jak jest u mnie. „Nie chcę się w to mieszać, to nie moja sprawa. Poza tym ja znam tylko twoją wersję. Poszukaj kogoś innego, co?”.
Bardzo łatwo jest patrzeć na coś z boku i oceniać. Ja też często kręcę głową, gdy dostrzegam jakąś patologię lub słyszę, że komuś dzieje się krzywda. Łatwo komuś zarzucić, że nic nie robi ze swoim życiem i daje przyzwolenie na poniżanie, gdy samemu nie jest się w tym bagnie. Gdy dotyczy to nas samych, nagle zachowujemy się jak Sierotki Marysie, które nie potrafią zliczyć do trzech i boją się własnego cienia.
Ludziom się wydaje, że rozwód to taka prosta sprawa. Szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy tyle małżeństw się sypie. Że po prostu któregoś dnia staje się w progu i mówi: „Żegnaj, frajerze. Spotkamy się w sądzie. Puszczę cię w samych skarpetkach, więc już możesz trząść portkami”. Może i na filmach tak to wygląda, albo wśród celebrytów. W normalnych domach, gdzie zarabia się poniżej średniej krajowej, wychowuje się dzieci, nie ma się gdzie pójść, a jeszcze pojawia się wizja rodzinnego wykluczenia, nie jest tak łatwo.
Do decyzji o rozwodzie dojrzewa się latami. Nawet jeśli pojawiają się zdrady czy przemoc. Niby wiesz, że masz mocne argumenty i każdy sąd powinien od ręki dać ci rozwód i jeszcze otworzyć konfetti, że zdecydowałaś się zawalczyć o siebie i zostawić tego gościa.
Ale rozwód to często kilka lat ciężkiej walki. Dowody, zeznania, wyznaczanie kolejnych spraw co kilka miesięcy, opinie biegłych, badanie dzieci, podział majątku, przepychanki, oskarżenia, niebieskie karty, dręczenie. Mnóstwo czasu, nerwów i pieniędzy.