Kobieta w ciąży, zamknięta w czterech ścianach mieszkania jest maltretowana psychicznie i fizycznie przez męża, myśli o sąsiadach, którzy nie reagują na krzyki i płacz, zastanawia się co wtedy czują…
Droga Sąsiadko, co czujesz, gdy słyszysz mój płacz?! Myślę o tym nieustannie, nie mogąc uwierzyć, że Ci to nie przeszkadza. Ściany nas oddzielające to cienki ceglasty mur, niemożliwe, żeby tłumiły odgłosy awantur w naszym domu… A może uważasz, że to nie Twoja sprawa? Nie chcesz słyszeć, żeby nie czuć konieczności reakcji? Bo świadomość obliguje do udzielenia pomocy…
Kiedyś było inaczej, spędzaliśmy z M. każdą wolną chwilę razem. Rozmowy, wspólne słuchanie jazzu przy czerwonym winie, wieczorne spacery nad Wisłą… Był taki romantyczny i czuły. Zanim zdążyłam wypowiedzieć swoje pragnienia, już odczytywał je z moich oczu. Wsłuchany, wpatrzony, empatyczny… Czułam, że to przeznaczenie, tak wyobrażałam sobie ojca moich dzieci, partnera, przyjaciela…
Ślub, po czterech miesiącach znajomości, miał być początkiem nowego etapu dojrzałego życia. Okazał się bramą do otchłani cierpienia i bólu zadanego przez męża-kata. Szybko przekonałam się, jak chwiejny jest nastrój romantycznej sielanki. Pierwszy cios zapamiętam do końca życia, spadł niespodziewanie i ogromnie mnie zaskoczył.
Prasowałam koszulę męża, który wybierał się na służbową kolację z partnerami w interesach. Idealnie białą, ze spinkami na mankietach, świetnie skrojoną, uszytą z delikatnego jedwabiu. Pięknie kontrastowała ze śniadą karnacją M. i ciemno fioletowym garniturem. Musiałam bardzo uważać, by materiał jedynie musnąć ciepłem żelazka. Bezpośredni kontakt groził natychmiastowym stopieniem jedwabiu, w najlepszym wypadku rdzawym śladem przypalenia na idealnej bieli…
Denerwowałam się bardzo, nie zdążyłam zanieść koszuli do pralni, a samodzielne odświeżenie wymagało precyzji
i uważności. Nagle poczułam piekący ból na lewym policzku. Zdrętwiałam z zaskoczenia, a żelazko prawie wypadło
mi z rąk. „Co zrobiłaś ty kur…?!” – krzyczał M. wymachując mi przed nosem koszulą zdartą siłą z ławy do prasowania. Nie wiedziałam o co chodzi, przecież z takim namaszczeniem traktowałam ten kawałek materiału, jak jakieś misterium. Wiedziałam, że to jego ulubiona koszula, ale czy źle zaprasowany mankiet jest powodem do awantury? Uderzenia mnie w twarz i takich wyzwisk?!
W ciszy czekałam na jego wyjście z domu, chciałam zostać sama… Długo płakałam tej nocy, M. wrócił nad ranem w świetnym humorze. Widać było, że kilka win wypito z jego udziałem. Nie zważając na porę zaczął snuć bełkotliwe opowieści na temat uczestników spotkania, przeplatane inwektywami, wulgarnymi żartami na temat wyglądu hostess. Nie poznawałam tego człowieka, czy to możliwe, że z kimś innym wzięłam ślub?!
W następnych dniach, jak gdyby nic się nie wydarzyło, obdarowywał mnie kwiatami, pocałunkami, wymyślał atrakcyjne wyjścia. Byliśmy na kolacji w nowej tajskiej knajpce, potem miły wieczór przy świecach, seks… Nie wracał do swojego wybuchu złości, policzek i zraniona dusza z perspektywy kilku dni mniej mnie bolały… Zrzuciłam to na karb stresu w pracy, zbliżał się koniec kwartału i M. miał wykazać dobre wyniki. Oczekiwano od niego sukcesu, a to powodowało wysokie napięcie. Tak wtedy myślałam… i zapomniałam po prostu o tym przykrym wydarzeniu.
Kolejne miesiące wspominam jak piękny sen. Miłosna sielanka trwała, M. był szalenie szczęśliwy, gdy dowiedział się, że zostanie ojcem. Byłam w szóstym miesiącu ciąży, zaabsorbowana swoim stanem, przygotowaniami do porodu. Spotykałam się często z koleżankami, szczególnie młodymi matkami. Byłam ciekawa ich wrażeń, doświadczeń, potrzebowałam więzi kobiecej. To był mocno holistyczny czas. Dbałam o siebie, dużo spałam, dobrze się odżywiałam. Czułam, że coś ważnego wydarzy się w naszym życiu…
Nie zauważyłam, gdy M. znowu zmienił oblicze. Zaczął częściej być niezadowolony z byle powodu, a to bałagan w domu, za często wychodziłam z domu albo za dużo spałam jego zdaniem. Nie wspomnę już o roszczeniowym podejściu do „obowiązków małżeńskich”, które musieliśmy zmodyfikować ze względu na moją ciążę. Czułam, że jest zazdrosny o brak atencji. Próbowałam, jak mogłam, stawiać go w centrum uwagi, ale widocznie za mało się starałam…
Druga eksplozja złego nastroju M. miała miejsce w niedzielne popołudnie. Oglądaliśmy razem francuską komedię i w rozbawieniu szturchnęłam go w łokieć. Akurat jadł i kawałek szarlotki spadł mu na spodnie. Nagle zbladł, ze złością rzucił talerzem w stół. Szklany blat rozprysł się milionem kawałków po całym pokoju. Siedziałam osłupiała, bojąc się ruszyć, czułam, jak wali mi serce, pod którym nosiłam nasze dziecko. Teraz odczuwałam strach nie tylko o siebie, ale o dziecko przede
wszystkim drżałam…
Chwycił mnie za włosy i pociągnął w stronę kuchni. Krzyczałam, błagałam, żeby mnie puścił. Potwornie się obawiałam, że w szale uderzy mnie w brzuch. A straty dziecka bym nie przeżyła! Zaciągnął mnie do szafki z odkurzaczem i powiedział, że mam 5 minut na sprzątnięcie „tego burdelu”. Postanowił wyjść po papierosy na stację i po powrocie chciał „komfortowo spędzić wieczór”, jak określił. Odkurzałam w pośpiechu, zanosząc się od płaczu. Ręce miałam całe we krwi, zbierając szkła skaleczyłam się w wielu miejscach. Lecz nic mnie tak nie bolało jak zraniona dusza, rozczarowanie tym związkiem, życiem z M.
Wrócił po trzech godzinach, zadowolony przyniósł chińskie jedzenie. Tak po prostu zawołał mnie na kolację, zapytał dlaczego jestem taka smutna?! Nie odpowiedziałam, popatrzyłam z przerażeniem na człowieka o dwóch obliczach. W mojej głowie już tlił się komunikat: MUSISZ UCIEKAĆ!!! Na drugi dzień, tuż po wyjściu M. do pracy, spakowałam walizkę, zadzwoniłam po taksówkę i o 17:00 byłam już u rodziców, w podkarpackim miasteczku. Tym, określanym przez M. jako prowincjonalne zadupie, teraz jawiącym się jako oaza bezpieczeństwa i spokoju. Mama o nic nie pytała, przytuliła mnie i głaskała po włosach.
Potem, leżąc na łóżku w moim dawnym pokoju, poczułam, jak wracam wspomnieniami do młodzieńczych lat. Jak wyobrażałam sobie swoje dorosłe życie, męża, dzieci…Ciepłe łzy leciały mi po policzkach, gdy uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem rozczarowana…
Sąsiedzi nie zgodzili się zeznawać na sprawie rozwodowej, jak tłumaczyli, nie słyszeli wyraźnie, co się u nas w domu działo. Nie było więc świadków mojej gehenny z M. Nie było obdukcji, żadnych dowodów na zaistnienie opisywanych sytuacji, dźwięk moich krzyków nie zapadł w pamięć nikogo…
Nie ma już naszego domu, nie ma nas… Jest za to bezpieczeństwo, miłość do dziecka i spokój… Na szczęście zdążyliśmy uciec, żyjemy…