Go to content

Cztery dowody na to, że naprawdę kogoś kochasz

fot. Nomad/iStock

Mit miłości romantycznej to nasze przekleństwo. Większość z nas jest przekonana, że namiętność, pożądanie, pragnienie i symbioza to są dowody, że naprawdę kochamy. Aha. Jasne. To raczej tylko dowód, że w naszym organizmie wydzielają się hormony, które działają na nas, jak narkotyki. Niby to wiemy, ale i tak uważamy, że z nami będzie inaczej i ta prawdziwa „miłość” będzie trwać zawsze. A potem szast, prast kończy się. Bierzemy nogi za pas i szukamy nowego obiektu. Albo żyjemy w nieustannym rozczarowaniu. Na terapii par ludzie bardzo często mówią: „Bo ona się zmieniła”, „On już nie jest taki, jak kiedyś”, „Czuję się oszukana/ oszukany”. Tak naprawdę chodzi o to, że ktoś wcześniej karmił nasze wewnętrzne, spragnione miłości dziecko, a teraz już nie karmi tylko oczekuje. Sylwia Sitkowska, psycholożka, autorka książki „Odbuduj bliskość w związku” powiedziała mi, że związki najbardziej niszczą nasze oczekiwania. Również nasz egoizm (który próbujemy ukryć), który polega na tym, że oczekujemy (nomen omen) od kogoś, że będzie nam dawał dokładnie to, czego potrzebujemy, w taki sposób, jak sobie wyobrażamy, że powinien nam dawać. Ponoć teoria o „Pięciu językach miłości” jest teraz podważana, jednak trudno nie zgodzić się z tym, że jesteśmy różni i mamy inne sposoby okazywania uczuć. Jeśli pragnę czułości, nie będę uważała za wyznanie miłości tego, że partner zawiezie mi auto do mechanika. Będę chciała przytulania, jeśli tego nie dostanę, zacznę się wewnętrznie wściekać. Jeśli on pragnie oddechu i wolności i to byłaby dla niego oznaka, że jest ważny, to moja czułość będzie raczej dla niego balastem niż czymś na co się czeka. Niby proste, a jednak słabo to rozumiemy.

  • ZOBACZ TEŻ: Prawdziwa miłość: znana jest z tego, co oferuje, a nie z tego, czego wymaga

Jak poznać, że naprawdę kogoś kochamy?

Niżej wymienione punkty możemy odnieść do partnera i zobaczyć, czy to, co czuje on jest miłością, czy raczej pożądaniem, chciejstwem, czy czymkolwiek innym.

Troszczymy się

Pojęcie szerokie, ale bez troski nie ma prawdziwej więzi. I nie mówię tu o toksycznej trosce, kiedy on dziesięć razy się nas pyta, czy nie jest nam zimno i dzwoni sto razy, żeby sprawdzić, czy dotarłyśmy do pracy albo koleżanki. Albo sytuacji, gdy ona mu podtyka pod nos obiad i prasuje koszule i wciąż pyta, czy nie napiłby się herbatki (albo czegoś innego).

Troska to jest uwaga, którą dajemy bez myślenia w danym momencie o sobie. Empatyczne zainteresowanie czyimiś sprawami i dążenie do tego, żeby komuś było dobrze. Nie, nie kosztem nas samych, ale jednak z założeniem, że oboje mamy takie same prawa do odpoczynku, rozrywki, realizowania swoich pragnień, szczęścia. Jednym słowem nie używamy drugiej osoby do tego, żeby było nam dobrze. A historia zna dużo takich przypadków. Na przykład on traktuje ją, jak sprzątaczkę, kucharkę i bezpłatną opiekunkę do dzieci, a sam realizuje marzenia o podróżach, pasjach, czy choćby wolności. Albo ona: używa go, jak bankomatu, żeby realizować swoje cele, nie patrząc na to, jak on się z tym czuje. Płcie w przykładach możemy wymienić. Ostatnio na jednym z form pan pisał, że robi w domu wszystko, a ona nic. Nie, tak się w dobrych związkach nie dzieje.

Dajemy wolność

Przeczytałam niedawno, że ograniczanie wolności drugiej osoby  jest zwykłą przemocą. W wolności nie chodzi o samowolkę, gdzie przyzwalamy na zdrady (chyba, że ludzie decydują się na otwarty związek), czy dajemy się nadużywać. Jednak są pary, które wzajemnie się ograniczają, pilnują, sprawdzają i uważają, że to jest okej. Nie, to nie jest okej. I mówi tylko o tym, że chcemy mieć drugą osobę na własność oraz mamy problem z poczuciem własnej wartości. To jest trochę szalone, gdy czujesz, że możesz komuś czegoś zabronić, jak surowa matka, która pilnuje nastolatka. A jak pilnujemy drugiej osoby? Na przykład zabraniamy jej bez nas wychodzić i spotykać się z ludźmi, nie dajemy jej wyjechać gdzieś samej (bo przecież para musi być cały czas razem). Znam i kobiety i mężczyzn, którzy muszą pytać partnerów o zgodę na samodzielność. Zgodę! Nie o to chodzi, że konsultują terminy wyjść, czy pytają, czy ta druga strona nie ma planów. To jest naturalne. Nie, oni proszą o zgodę. „Kochanie, czy ja mogę?”.

Nie zatruwamy mu życia

A naprawdę potrafią to robić i kobiety i mężczyźni. Trochę paradoks, co? Związujemy się z kimś, żeby mieć lepiej, cieplej, przyjemniej, szczęśliwiej, a potem okazuje się, że mamy kulę u nogi.

Jeśli kochasz, nie zatruwasz komuś życia. Nie marudzisz, nie jęczysz, nie podcinasz mu skrzydeł. Nie mówisz, że jest beznadziejnym rodzicem, że znów coś zawalił, że Romek, mąż koleżanki robi taaaką karierę, a on… Nie naprawiasz kogoś,  nie ulepszasz, nie nauczasz.  I teraz nie chodzi o to, że masz się godzić, jak on pije, ćpa, czy robi inne niszczące rzeczy. Bo to świadczy, że on nie daje sobie rady ze sobą i potrzebuje leczenia. Mowa tu o normalnej, zdrowej relacji, gdzie oboje są odpowiedzialni, a zatruwanie życia dotyczy próby zmieniania kogoś na własną modłę.

Jeśli jednak on pije, ćpa, czy robi inne niszczące rzeczy– uświadamiasz mu to, towarzyszysz przy znajdowaniu różnych form pomocy, wspierasz w leczeniu. I generalnie tyle. To i tak bardzo dużo. I na oddzielny tekst.

Chodzimy na kompromisy

To wiedzą chyba wszystkie wieloletnie, w miarę szczęśliwe małżeństwa. I choć to banalne, bo wydaje się, że wszyscy wiemy, jak ważny jest kompromis, okazuje się, że rzadko to potrafimy. Bo większość z nas jest egoistami. Ja cię tak kocham, ale jednak pojedźmy na wakacje, gdzie ja chcę, weekend spędźmy, jak ja chcę i mieszkanie też kupmy, gdzie chcę ja.

Ustępowanie zawsze też nie jest dobre. Chodzi o złoty środek, który sprawia, że żadne z was nie czuje się skrzywdzone, nie ma poczucia, że wszystko jest podporządkowane drugiej osobie.