– To DDA potrafią powiedzieć: „Mamo, to ty jesteś moją mamą, nie ja twoją”, „Co z tego, że to twoja rodzina, skoro wszyscy cię krzywdzą?”, albo „Jesteśmy ofiarami ofiar”. Tę bolesną i niełatwą lekturę polecam wszystkim rodzicom Dorosłych Dzieci Alkoholików oraz psychoterapeutom – mówi Ewa Woydyłło- Osiatyńska, psychoterapeutka, po lekturze nowej książki „Dom w butelce” autorstwa – Agnieszki Jucewicz oraz Magdaleny Kicińskiej. Woydyłło-Osiatyńska dodaje: „Aby dowiedzieć się nie tylko jakich cierpień przysparza „dom w butelce”, lecz również tego, że prawdziwie dobry dom to miejsce, w którym nie ma ustawicznych huśtawek nastrojów, wszystkie emocje są dozwolone i o wszystkim można bezpiecznie rozmawiać. I gdzie dzieci nie muszą być ratownikami swoich rodziców”.
Według szacunkowych danych półtora miliona polskich dzieci wychowuje się w rodzinach z problemami alkoholowymi. A przecież alkoholizm to nie jest tylko choroba osoby, która nadużywa alkoholu. Ta choroba wikła ich bliskich – partnerów, rodzeństwo, rodziców, ale przede wszystkim dzieci. W takich domach potrzeby najmłodszych schodzą na dalszy plan. One umieją ugotować zupę z niczego, zaopiekować się młodszym rodzeństwem, sprzątać wymiociny i przekonująco usprawiedliwiać nieobecność matki czy ojca na wywiadówce. Autorki zaczynają swoją książkę od słów: „To eksperci i ekspertki. Są biegli w odczytywaniu kroków, tonu głosu, sposobu, w jaki rodzic przekręca klucz w zamku. Wypił? Wypiła? Kończy swój ciąg, czy dopiero się rozkręca? Będzie się bić i awanturować czy po prostu padnie?”
Dwanaście osób w różnym wieku kobiet i mężczyzn powierzyło Jucewicz i Kicińskiej swoje historie. My dla czytelników Oh!Me wybraliśmy obszerne fragmentu historii Justyny, która ma teraz 44 lat.
Co poczułaś, gdy urodziłaś syna?
……Chyba poczułam, co straciłam… Zobaczyłam tego malutkiego człowieka, który jest całym światem, poczułam bezgraniczną miłość do niego, odpowiedzialność, taką totalną, bezwarunkową… Teściowa się ze mnie śmiała, że mam syndrom kwoki. Chciałam być z synkiem non stop. Niechętnie go komuś dawałam. Hołubiłam każdą chwilę z nim. Sprawiało mi to radość. I zaczęłam się wtedy zastanawiać: czy ja też tak miałam? Czy ktoś się mną tak opiekował? Przytulał? Robiło mi się coraz trudniej, bo nie przypominałam sobie takich chwil ze swojego dzieciństwa…
A co sobie przypominałaś?
Ojciec był albo nieobecny, albo pijany, albo wkurzony. Wkurzony, bo jeszcze nie był pijany, albo wkurzony, bo już wypił. Cały świat się kręcił wokół niego. Mamy świat też. Kiedy miałam siedem lat, urodził się mój brat. Był bardzo chory, miał wodogłowie, liczne dolegliwości. Pamiętam taką scenę – stoję sama nad jego pustym łóżeczkiem, w domu nikogo nie ma, mama jest jeszcze razem z bratem w szpitalu. Nie wiem, o co chodzi, bo nikt ze mną nie rozmawia, boję się… Kurczę, dziś mam dwóch synków. Jakub ma dziesięć lat, Franek osiem. Wiem, na jakim etapie jest siedmiolatek, czego potrzebuje. I jak patrzyłam na tych moich chłopców mniej więcej w tym wieku, to dotarło do mnie, jak bardzo samotna musiałam się wtedy czuć.
Ja w ogóle często czułam się sama. Rodzice przenieśli mnie do mojego pokoju, gdy miałam sześć lat. Mieszkaliśmy w dużym domu – ja sama na piętrze, oni na dole. Ta samotność była ze mną do czasu, aż poszłam na studia do Warszawy. Na początku myślałam jeszcze, że tam wrócę – do domu rodzinnego. Dzisiaj zaglądam tylko, jak jedziemy na wakacje na Mazury, bo to po drodze.
Dlaczego przestałaś tam jeździć?
Za każdym razem wracałam chora, zryczana, z potworną migreną. Jak te kilkanaście lat temu zaczęłam spotykać się z moim mężem i zobaczył, co się ze mną dzieje, to w pewnym momencie tupnął nogą i powiedział: „Justyna, koniec z tym, nie jeździmy tam”. Widział, że nie wynoszę stamtąd nic oprócz toksyczności. Brat miał i nadal ma do mnie pretensje, że mi się udało, że ja mam. (….) Od podstawówki mam migreny. Jak byłam młodsza, to miałam takie bóle głowy, że wymiotowałam od światła, od wszystkiego. Były takie dni, że mama biegała od łazienki, gdzie podtrzymywała mi głowę nad sedesem, do salonu, gdzie rzygał mój, za przeproszeniem, napierdolony ojciec. Pamiętam dokładnie moment, w którym przestałam tam jeździć z dziećmi. Bo gdy się one pojawiły, to pomyślałam: „No dobra, ja to ja, ale może ojciec się trochę zreflektuje ze względu na wnuki”. Tym bardziej że mój brat nie ma dzieci. To są jego jedyne wnuki. Jakub miał wtedy dwa i pół roku, Franek pół roczku. W domu mieliśmy remont. Pomyślałam, że pojadę do mamy na trochę. Zawsze mówię, że jadę do mamy, nie do rodziców.
Siedziałam na górze z Frankiem, zeszłam na dół po coś do kuchni i patrzę, że ojciec jest w swojej najlepszej formie – kompletnie pijany rzuca się po kuchni, jakimiś garnkami rozwala jedzenie, a na środku stoi mój dwuipółlatek i patrzy na to przerażony. Pomyślałam: „O, nie! Nie chcę, żeby miał w głowie to, co ja”. Zakręciłam się, zabrałam dzieci i wyjechałam. Na moją mamę nie mogę liczyć. Ona zawsze trzyma się z boku. Jej nie przeszkadzało, że dwuipółletni wnuczek na to patrzy.
W domu była przemoc?
Wobec mamy… Tata ją bił. Jedna z najgorszych scen, jaką pamiętam, miałam z siedem, osiem lat, mój brat był malutki, leżał w kołysce… O coś poszło. Nie wiem, o co. Ojciec ganiał mamę z butem dookoła domu. Dopadł ją i zbił po głowie. Do tego stopnia, że jak wróciła, to go nie poznawała… Siadła naprzeciwko mnie, tak jak ty siedzisz. Kompletnie w szoku. Oczy miała błędne. Mówiła, że to nie jest jej mąż, że jej mąż zaraz wróci, że wszystko będzie dobrze… Miałam do siebie potem długo żal, że nie zadzwoniłam po policję, że nic z tym nie zrobiłam. Ale ja miałam wtedy siedem lat! Co ja miałam zrobić?!
Nic nie mogłaś. Byłaś dzieckiem.
No nic… Nic… I to jest takie straszne.(…) Rodzice w którymś momencie przestali spać razem. Ojciec spał w pokoju na dole. Mama na górze. Do dzisiaj zresztą tak jest. Pamiętam, że przy łóżku trzymała kij. Na ojca.
Ciebie nigdy nie bił?
Czasem mnie tłukł. Jak coś przeskrobałam. Mama też, ale bardziej wychowawczo. Jak sobie nie radziła z nami. Przez kolano i kablem w dupę. Ojciec bił ręką. Kawał chłopa, to bolało. Mam w sobie teraz awersję do przemocy. Nie toleruję jej w ogóle. Raz uderzyłam własne dziecko. Ale to było w kompletnej panice. Byliśmy na basenie, w przebieralni. Odwróciłam się na chwilę, zajęta młodszym synem, a Jakub chciał włożyć rączkę w takie metalowe drzwi, którymi akurat ktoś przechodził. Mogły mu obciąć palce. Złapałam go i uderzyłam w pupę. Bardzo się rozpłakał, ja się od razu poryczałam. Przeraziłam się sobą. Dla mnie to była straszna porażka. (….)
(Ojciec) próbował przestać pić?
Nigdy. On pije wódkę tak, jak my herbatę. Piwo jak my wodę. Kilka piw dziennie to standard. Jego ojciec pił, jego brat się właśnie zapija. Nie mam ostatnio wieści stamtąd, ale ojca brat był już parę razy w szpitalu. Zaszywali go, wychodził, znów pił. Ojciec chyba w ogóle się nad tym swoim piciem nie zastanawiał. Ani mama. Kiedyś się mnie spytała, czemu nie dam jej chłopców na wakacje. Odpowiedziałam: „W tę patologię?!”. Oburzyła się. „Przecież to jest dom, będą mieć tu swoje miejsce”. Ona też tego nie widzi. (…)
I robi ci się żal?
Tak, bo to są takie stracone chwile, których już się nie odzyska. Nawet jak jechaliśmy z rodzicami na Mazury, bo czasem na weekend tam jeździliśmy, to zawsze były karczemne awantury. Ojciec pijany wieczorem potrafił nagle zniknąć. Wszyscy go szukali. Każdy wyjazd, zamiast być fajny, był beznadziejny. Czepianie się o wszystko, niezadowolenie ze wszystkiego. Ojciec się mną interesował tylko wtedy, gdy usłyszał, że dostałam trójkę. Od razu pytał: „Dlaczego trója?”. Na zebrania chodziła mama. (…)
Jak zaczęłam dojrzewać, bardzo zależało mi na jego akceptacji. Aż zaczęłam go naśladować w stosunku do matki. Stałam się wobec niej tak samo wredna. Dogadywałam jej, żeby mu się przypodobać. Wtedy wydawało mi się, że mamy z ojcem więź. Ale dziś wiem, że wcale nie, że jemu po prostu pasowało, że ja się tak zachowuję. To był taki jego kaprys. Zauważał mnie, gdy trzeba było w piecu rozpalić, obiad zrobić, guzik przyszyć, w sklepiku pomóc. (…)
Z mamą czuję się jednak bardziej związana. (…) Nigdy nie dzwonię do niej, żeby ją prosić o radę. Bo nigdy nie była dla mnie autorytetem. Dla mnie jest życiowo niezaradna. Wiem, że kocha mnie na swój sposób – tak jak potrafi. Ale ostatnio jej powiedziałam: „Mamo, to ty jesteś moją matką, a nie ja twoją”. To było przy okazji tego, jak ją namawiałam, żeby w końcu się wyprowadziła. (…)
Na studiach udało mi się skutecznie od tego odciąć. Przynajmniej tak myślałam. Poznałam męża, układałam sobie życie, pojawiły się dzieci i nagle wszystko wróciło. Było ze mną źle, coraz gorzej, coraz trudniej. Miałam poczucie ogromnej niesprawiedliwości. Na przykład szłam z dziećmi na plac zabaw, widziałam inne dzieci z dziadkami i robiło mi się potwornie smutno, że tego dziadka nie ma w ich życiu, że on to tak olał.
Próbowałaś tę relację jakoś odbudować?
Próbowałam. Jak Franuś miał pięć lat, zapragnął zaprosić mojego ojca na przedstawienie do przedszkola z okazji Dnia Babci i Dziadka. Wykręciłam jego numer, włączyłam telefon na głośnomówiący, mówię: „Tato, dzwonimy, bo Franio chce cię zaprosić na przedstawienie”. Powiedział: „Ale ja nie przyjadę, bo na godzinę to mi się nie opłaca”. Franek zalał się łzami – było mu okropnie przykro. To był jeden z ostatnich razów, gdy rozmawialiśmy przez telefon. (…)
Dlaczego w końcu zdecydowałaś się na terapię?
Przestałam sobie zupełnie radzić z emocjami. Często płakałam. Wpadałam w stany depresyjne. Dwa razy dostałam ataku paniki. Raz na zajęciach aikido. Nagle poczułam, że muszę stamtąd wyjść, bo będzie źle. Zacznę zaraz krzyczeć.
Coś się wydarzyło?
No właśnie nie. Może tylko to, że ćwiczyłam z osobą, z którą nie chciałam ćwiczyć. Nie szło mi. Znów weszłam w tryb: „Nic nie umiem, nie nadaję się”. Może to był ten dwudziesty czy dwusetny raz za dużo? I mi się wylało? Wcześniej podobnie przydarzyło mi się w pracy. Miałam kiepski dzień. Byłam w drodze do domu i nagle ścisnęło mnie za gardło, nie mogłam oddychać. Szłam przez centrum, wszystko dookoła mnie przerażało. Mąż widział, co się ze mną dzieje, że reaguję nadmiernie, że jak jestem zmęczona, to się robię odpychająca, i namawiał mnie, żebym coś z tym zrobiła. Wcześniej miałam kilka podejść do terapii, ale nie trafiłam na osobę, która by mnie przekonała. Teraz spotkałam terapeutę, który pokazuje mi ciąg przyczynowo-skutkowy. Zaczynam rozumieć, co się z czego bierze. Na pierwszym spotkaniu zapytał mnie: „Z czym pani przychodzi?”. Miałam problem, żeby odpowiedzieć.
Co w końcu odpowiedziałaś?
Niby jest OK – mam fajnego partnera, dzieciaki, rodzinę, dom – ale nie jest. Bo ta złość, bo te ataki paniki, bo ta niska samoocena. Przez półtora miesiąca nie byłam w stanie ustalić, czego od tej terapii oczekuję. Dopiero niedawno to odkryłam. Najbardziej przeszkadza mi we mnie to, że czuję się uzależniona od bycia ważną. Potrzebuję ciągle docenienia. Uwagi. Bez tego czuję się nic niewarta. Terapeuta powiedział mi: „Wie pani, dziewczynka, żeby móc się rozwijać, być pewna siebie, potrzebuje wspierającego, kochającego bezgranicznie ojca. Pani tego nie miała, więc musi to pani przepracować”. Odkryłam to w pracy.
Kilka miesięcy temu zaczęłam w nowej firmie. Przez jakiś czas nie miałam przydzielonych konkretnych zadań, więc nie mogłam się wykazać i totalnie zgasłam. Jak wreszcie dostałam nowe projekty, to odżyłam. To samo się dzieje w relacjach. Kiedy przyjaciel mówi, że zadzwoni i nie dzwoni, to nie mogę się skupić, robię się smutna, czasem zła. Ostatnio wyjechaliśmy ze znajomymi na weekend, w dwa samochody. Mieliśmy wspólny apartament. Zostałam dłużej, żeby spakować rzeczy, jeszcze ogarnąć. Wyszłam i zobaczyłam, że znajomi już odjechali. Pomyślałam: „Kurde, ale buraki, nie poczekali na mnie”. Już byłam załamana. A oni się po prostu spieszyli.
Rozumiem, że odbierasz wszystko bardzo osobiście?
Strasznie! Do granic! Ktoś na mnie krzywo popatrzy, a ja już robię z tego gorącą historię, że pewnie mnie nie lubi. A jego może akurat zabolała stopa. Z dziećmi to samo. Ta moja potrzeba ważności była zaspokajana, gdy byli malutcy. Teraz dorastają. Ostatnio wchodzę do domu, Kubuś robi jakiś projekt do szkoły, Franek czyta, i zamiast się cieszyć, że są już tacy samodzielni, zrobiło mi się przykro. Wkurza mnie, że moje dobre samopoczucie zależy od tego, czy ktoś mnie potrzebuje. Terapeuta powiedział mi, skąd się może brać ten mój nadmierny smutek, który często przechodzi w nadmierną złość.
Skąd?
Przez tyle lat starałam się być taka grzeczna, nie sprawiać problemów. Czułam smutek, złość, żal, ale nie mogłam ich pokazać, więc one tak we mnie narastały, narastały, aż w końcu po latach zaczęły się wylewać.
Złość na ojca?
Na rodziców, na dom, na samotność, na bycie niesłuchaną. Na wielokrotne przekraczanie moich granic. Teraz jak ktoś tylko trochę je przekroczy, od razu wybucham.
Myślisz, że długo będziesz w terapii?
Nie wiem. Czasem jest bardzo ciężko. Zresztą tego się bałam, że się przez to rozpadnę. Terapeuta spytał mnie o moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa. Powiedziałam mu, jak stałam nad pustym łóżeczkiem brata. To była straszna wizualizacja. Spłakałam się okropnie, bo wreszcie dotknęłam tej samotności. Terapeuta powiedział mi, żebym zamknęła oczy i porozmawiała z tą dziewczynką, która tam stoi.
I co jej powiedziałaś?
Że nie jest sama.