Książka czeskiej pisarki Petry Dvorakovej „Wrony”, nie pozostawi nikogo obojętnym wobec przemocy wymierzonej w dzieci. Ta książka miażdży serce. Nie pozwala spać po nocach. Dlatego reagujmy zawsze, bo bicie nie robi „tylko siniaków”. Robi znacznie więcej. Zostawia ślady w duszy na całe życie.
„Dwunastoletnia Basia, jej starsza siostra Kasia oraz rodzice tworzą na pozór typową i szczęśliwą rodzinę. Jednak pod powłoką tak zwanej normalności skrywają się wzajemne pretensje, problemy i brak zrozumienia. Dojrzewająca Basia odkrywa w sobie talent plastyczny, lecz im bardziej próbuje żyć w zgodzie z własną naturą, tym usilniej rodzina ściąga ją ku przeciętności i życiowej bierności”. Przyrzekam, że po takim opisie nie koniecznie byłabym zainteresowana tą lekturą. Ale poleciła mi ją koleżanka Marta, mówiąc: – Czytaj „Wrony”, ale na własną odpowiedzialność, bo mnie po tej lekturze serce pękło.
Zaryzykowałam i przyznaję, że po 178 stronach (książka jest dość cienka) poczułam się tak, jakby z mojej głowy wyfrunęło stado czarnych kraczących wron. Znów stałam się małą bezbronną dziewczynką, wróciłam do czasu, kiedy sama miałam 12 lat i wychowywałam się na jednym z warszawskich blokowisk. Wtedy chodziłam do naszej osiedlowej szkoły i byłam tak blisko różnych dramatycznych historii moich kolegów i koleżanek. Ale wtedy tych historii kompletnie nie rozumiałam.
Bo dom, w którym wychowywała się Basia z pozoru jest typowym domem Kowalskiej. Nikt tu nie chodzi głodny. Nikt nie wybija szyb. Nie zatacza się wężykiem pijany, wracając do domu. Gdy wpada sąsiadka – wszystko jest jak być powinno. Akuratnie! Nawet ściereczka do zmywania naczyń tu musi być złożona na czworo, a na dywanie nie mogą leżeć paprochy. Może i owszem… pani Kowalska ciągle czuje się zmęczona nadmiarem obowiązków. Jest podskórnie wściekła, wiecznie nieszczęśliwa i utyskująca na córki. Do tego jej mąż pan Kowalski, to raczej nieudacznik, szukający świętego spokoju. I niestety dość łatwo dający się podpuszczać żonie do robienia tzw. porządku z dziećmi w domu.
Bo w tym domu ładnie – to znaczy równo. Bo grzeczna dziewczynka – to ta schludna. Bo kiedy mama jest niezadowolona z córki – to ojciec chwyta za pas. Znacie taki domy? Widzieliście je? Rodzice wykształceni, dzieci ładnie ubrane i nikt by się nie domyślił, że w tych czterech ścianach cierpi młoda nastolatka. Taka jak Basia.
Tak, dla mnie ta książka opowiada przede wszystkim o przemocy wobec dzieci. I jest genialnie napisana z perspektywy 12-letniej wrażliwej dziewczyny. Takiej, której zaczynają już rosnąć piersi, a której ojciec kompletnie nie szanuje granic.
„Dziś najgorsze nie było to, że tata się wkurzył i że oberwałam, tylko to, że stało się to akurat, kiedy leżałam naga w wannie. Kosz, który podstawiłam za drzwi, odleciał jak piórko. Zanim się zorientowałam, tata chwycił mnie za rękę, wyciągnął z wanny i bił na goły tyłek. Na pewno widział przy tym, że trochę urosły mi piersi i że na pipce pojawiły się włoski. Próbowałam się bronić, ale prawie na nic się to nie zdało. Między innymi dlatego, że z wanny nie miałam dokąd uciec. Strasznie płakałam. Nawet się nie wytarłam, tylko naciągnęłam koszulę nocną i wybiegłam. W drzwiach zderzyłam się z siostrą, która szła umyć zęby. Udawała, że nie widzi, jak płaczę. Zawsze udaje, że tego nie widzi. Pobiegłam do naszego pokoju na górze i skuliłam się za zasłoną. Sięga do ziemi i mam tam swoją kryjówkę”, czytamy we „Wronach”.
- Zobacz także: Tak, klaps to jest bicie! A my wciąż uważamy inaczej…
„Wrony” budzą wspomnienia z dzieciństwa
Właśnie ten opis sprawił, że nie mogłam zasnąć. Następnego dnia zadzwoniłam do przyjaciółki, która wychowała się ze mną na warszawskim blokowisku i która poleciła mi tę książkę. Wiem, że obie dostawałyśmy czasem w dzieciństwie klapsy.
– Dlaczego dzieci zwyczajowo bije się na gołą pupę? – spytałam Martę.
– Bo to jest upokorzenie lever hard! Nie ma nic gorszego.
– U mojej babci na wsi wisiał na drzwiach dla postrachu kabel i pas. Ciocia wspominała, że to było okrutne, ale kazano jej w domu wybierać, czym konkretnie ma dostać po pupie – opowiadałam. – Tak było chyba w wielu domach pokolenia powojennego. Wtedy jeszcze nie wiedziano, że dzieci bić nie można. Wydaje mi się, że z tego bicia robiła się cała okrutna ceremonia. Ale jestem ciekawa, czy ty kiedykolwiek oprócz bólu i złości czułaś się Marta zawstydzona, tak jak Basia z książki?
– Czułam, oczywiście. Pamiętam to! – powiedziała koleżanka. – Najgorsze, że mój ojciec kazał, by matka trzymała mnie za nogi, więc to jednak była jakaś ich wspólna egzekucja. Dopóki byłam małym dzieckiem, bicie było dla mnie nawet do zniesienia. Wiem, jak to brzmi, ale serio. nie zdarzało się to zbyt często. Najgorzej było, gdy już dojrzewałam – mówiła moja przyjaciółka.
– Ale dlaczego?
– Bo wtedy czułam, jakby ktoś mnie gwałcił. To było już jawne przekraczanie moich seksualnych granic. Pamiętam taki moment, kiedy chwyciłam smycz psa i zaczęłam sama bić ojca, krzycząc: „Nie jestem już małą dziewczynką. Nie masz prawa mnie bić! Jestem już kobietą! Mam piętnaście lat!” I wiesz co? Mój ojciec od tego momentu już nigdy nie uderzył. Nigdy nie zastawiałam się, co wtedy poczuł, gdy mu to wykrzyczałam. Nigdy do tego temu też nie wracaliśmy. Dziś raczej staram się skupiać na pozytywnych aspektach mojego taty. Mamy po latach całkiem niezłe już relacje.
– Marta, dlaczego my nigdy o tym wcześniej nie rozmawiałyśmy? Dopiero teraz, kiedy mamy czterdziestkę na karku? – spytałam na koniec.
A moja mądra przyjaciółka powiedziała:
– Widzisz to była straszna mieszanka emocji, od upokorzenia, bólu, wściekłości po chyba jednak potworny wstyd. Intuicyjnie czułyśmy, że tak nie wolno robić małym ludziom. Że wstyd się było komukolwiek przyznać do tych klapsów i ciosów kuchenną szmatą gdzie popadnie. Ale najgorsze było to, że nie przychodziło nam do głowy, by poprosić kogoś o pomoc. Kogo? No, kogo?
Jak zwracać uwagę na przemoc?
Obie stwierdziłyśmy, że ani w szkole ani na naszym blokowisku, ani w rodzinie nie miałyśmy takiej osoby, której można by zaufać i poprosić o wstawienie się w naszej sprawie. Dziś przynajmniej dzieci już wiedzą, że mają swoje prawa. Mówi się głośno – DZIECI BIĆ NIE WOLNO. Ani fundować im lania, ani popychać, ani szturchać, ani dawać klapsów, ani z liścia w twarz. Zero! Zero takich!
Sama pamiętam, że kiedy już do mnie dorosłej dotarło, jaką krzywdę wyrządza dzieciom bicie, przyrzekłam sobie, że zawsze będę reagować na wszelką przemoc wobec dzieci. Kilka razy zdarzyło mi się zwrócić uwagę jakiemuś ojcu czy matce, że tak nie wolno. Zawsze jednak starałam się podczas tego „zwracania uwagi” sama nie być przemocowa, choć przyrzekam, że nie raz korciło mnie, by przylać rodzicowi.
Mówiłam: „Widzę, że jest pani zmęczona i już psychicznie nie daje pani rady. Ale szturchanie nie pomoże, szarpanie też. Tak nie wolno postępować wobec dzieci! Jeśli pani nie przestanie, będę zmuszona zadzwonić po policję”. Wtedy słyszałam najczęściej: „Ale on jest niegrzeczny, nie słucha”. Więc dalej starałam się tłumaczyć, uspokoić rodzica, zerknąć, czy się wyciszył, czy już nie robi krzywdy dziecku.
Jeśli kiedykolwiek będziesz zastanawiać się, czy reagować. Reaguj! Bicie nie robi „tylko siniaków”. Robi znacznie więcej. Zostawia ślady na całe życie. Moja przyjaciółka powiedziała mi coś wstrząsającego:
– Wiesz, ja do dziś zastanawiam się, czy ludzie widzą, że byłam bita. Mam 45 lat i pracuję jako szefowa działu w banku. Zarządzam 15-osobowym zespołem. A jak ktoś jest przemocowy, krzyczy albo straszy, to kulę się w sobie i modlę się. Byle on się nie zorientował, że w środku jestem małą zastraszoną bitą dziewczynką.