Go to content

„Godzina dla rodziny” – nowy projekt w rządzie, który, odnoszę wrażenie, ma nas za idiotów

Fot. Flickr / Arentas / CC BY-SA

Ja nie wiem, czy politycy nas rodziców mają za idiotów? Czy naprawdę ktoś myśli, że wraz z przyjściem dziecka na świat ucieka nam jakaś szósta klepka, że dziecko przejmuje jakiś nasz procent IQ do własnego rozwoju?

Ja naprawdę zaczynam się czuć jak jakaś ułomna. Jakbym sobie sama nie potrafiła poradzić z wychowaniem dzieci, z zajmowaniem się nimi, zabawą i opieką. Skoro zdecydowałam się na to, żeby założyć rodzinę i mieć dzieci, to nie dlatego, że liczyłam, że państwo zapewni mi jego utrzymanie, da czas wolny do opieki i nagrodę za bycie matką roku. Nie – jestem dorosłą, odpowiedzialną w pełni władz umysłowych osobą, która wie, że dziecko to nie tylko miłość i ciumcianie z zachwytu nad maluchem, ale też odpowiedzialność. Dlaczego ktoś chce za mnie kierować moimi decyzjami.

Mój nerw wynika z faktu dyskutowania w sejmie nad projektem złożonym przez PSL o tym, aby rodzicom dzieci, które nie ukończyły 10 tego roku życia, dać godzinę wolną w pracy, za to pełnopłatną. I żeby było jasne – rozumiem intencje, szczytny cel, poczucie misji, by rodzice ze swoimi dziećmi spędzali czas w domu, pieprzenie, że nie potrzeba 500 plus wystarczy godzina (jakby ta godzina nie robiła nikomu żadnych kosztów). Ale do jasnej cholery, czy ktoś rodziców spytał o zdanie? Bo mnie nikt. Chcą mnie na siłę uszczęśliwić godziną wolną, która mnie i tak nie dotyczy, bo mam taką pracę, której czas sama sobie normuję. Ktoś powie, to skąd to oburzenie.

Otóż oburzenie wynika stąd, że wolałabym, by rząd zadbał o to, żeby moja przyjaciółka mogła bez problemu zapisać swoje dziecko do państwowego przedszkola, żeby iść do pracy, za którą tęskni, bo chce do ludzi, bo w domu dostaje już świra. A siedzi na wychowawczym, bo jej pensja nie pokryłaby nawet kosztów niani, dojazdów do pracy. Ale nie, bo zamiast zainwestować w nowe miejsca w przedszkolach, łatwiej jest rzucić godzinę wolną, przez którą pracodawca nie będzie chciał jej przyjąć, bo jedna godzina dziennie, to pięć godzin w tygodniu – czyli prawie dniówka. A w miesiącu robi się tych godzin 20… Średnia perspektywa, kiedy wiesz, że nie masz pracownika niemal przez trzy dni w pracy w miesiącu… I ktoś inny tę dziurę musi załatać.

Tak bardzo zazdrościłam wszystkim kobietom, kiedy rząd uchwalił roczny macierzyński. Moją traumą jest, że musiałam po 4 miesiącach wracać do pracy i zostawiać to małe pod opieką niani. Ale wyjścia nie było. A dzisiaj? Dzisiaj obserwuję moje koleżanki, które dwoją się i troją, jakby tu pracować w trakcie tego roku, co zrobić, żeby nie wypaść z rynku, Z jednej strony ciąży na nich presja Matki Polki, która jeśli nie chce przez rok być ze swoim dzieckiem, to jest tą wyrodną i wyzutą z uczuć i w ogóle dzieci mieć nie powinna. Taka jest nasza narracja: „Inne kobiety czekają, żeby zajść w ciążę, a ta urodziła i do pracy od razu chce wracać”. No ale ja się im nie dziwię zupełnie. Bo rok poza rynkiem pracy, to jest masakra. I jasne, że są kobiety, które z ogromną przyjemnością korzystają z tego macierzyńskiego urlopu, bo mogą, bo ich na to stać, bo nie mają ciśnienia. Ale są takie, które kochają swoje dziecko ponad życie, ale też chcą zadbać o siebie i o ich wspólną już przyszłość! I kombinują – umowy na mężów, jakieś lewe papiery – i wcale im się nie dziwię, bo gdyby państwo zamiast dawać 500 plus na dziecko, dało 500 plus do pensji matek – myślę, żeby byłby szczęśliwsze i czuły się bardziej docenione i dowartościowane.

Możemy sobie tylko dywagować.

Dlaczego nie można pomyśleć nad programem dofinansowania żłobków przy miejscach pracy? Dlaczego nie można dać preferencyjnych warunków dotyczących ZUS-u pracodawcom zatrudniającym młode matki?

Jeśli tylko dostaniemy narzędzia, możliwość wyboru, to już naprawdę nikt nie będzie musiał się martwić, że – jak to ostatnio usłyszałam – dzieci w przedszkolu spędzają po kilkanaście godzin. Znam dziewczyny, których pracodawca naprawdę idzie im na rękę. Mogą pracować zdalnie, gdy dziecko chore bez potrzeby brania wolnego. Mają elastyczny czas pracy między 7:00 a 18:00 – gdzie każdy sam reguluje w jakich godzinach najlepiej przebywać mu w firmie. Jest naprawdę wiele korzystniejszych rozwiązań niż „godzina dla rodziny”, która wywoła z pewnością nie raz burzę w jakieś firmie. Bo przecież, jeśli ktoś pracuje godzinę mniej, to ktoś inny musi to nadrobić – z pewnością za te same pieniądze. I nie wierzę, że nie padnie: „A dlaczego ona wychodzi szybciej? Ja szukam męża – więc może godzina dla singli na założenie rodziny?”, „dlaczego znowu mam mieć gorzej tylko dlatego, że nie mam dzieci?”.

Mam poczucie rozdwojenia jaźni, bo oczywiste jest, że rodzice mówią: „O super by była ta godzina, bo można zrobić zakupy, dojechać spokojnie do przedszkola, załatwić kilka spraw”. A z drugiej – słyszę: „Tylko co na to pracodawca?”. No właśnie, czy pracodawca zatrudniając młodą kobietę, która na pytanie: „Planuje Pani mieć dzieci”, odpowie szczerze, że tak, zatrudni ją chętniej niż mężczyznę, który w ciąży nie będzie, rocznego macierzyńskiego nie ma… I jakoś stereotypowo pewnie pracodawca pomyśli, że ta godzina wolna, to jednak bardziej dla kobiety niż faceta…

Nie wiem, zła jestem, bo nikt nas nie słucha, nikt z nami – kobietami, rodzicami nie rozmawia, nikt nie chce usłyszeć, co jest prawdziwą bolączką, jak można by rozwiązać problemy z korzyścią dla wszystkich, a nie znowu kosztem jakieś grupy… Eh.