Go to content

Moje życie z tyranem. Odnajdujesz tu cząstkę siebie?

Fot. iStock/adl21

Siedziałam przy kuchennym stole. Słyszałam, że na mnie krzyczy, ale coraz mniej do mnie docierało. Nie rejestrowałam już tego, co mówi. Nie dolatywały do mnie argumenty. Myślałam tylko o tym, że  już nigdy się od niego nie uwolnię. Że tak będzie wyglądała moja przyszłość. A z drugiej strony zastanawiałam się, jak mogłam do tego dopuścić? Gdzie się podziała tamta kobieta, którą byłam? Gdzie się podziały te wartości? Trzaśnięcie drzwiami. Wyszedł. Wiedziałam, że wyjdzie. Zawsze wychodzi, gdy się wyżyje. Już się nauczyłam, że muszę wytrwać do tego momentu, że dopiero potem mogę zacząć płakać. 

Wszyscy mówią, że wystarczy odejść. Argumentów zawsze jest sporo. Przecież nie można sobie marnować życia. Trzeba zawalczyć o siebie. Pewnych zachowań nie wolno akceptować i łatwo rozpoznać, czy masz do czynienia z toksycznym człowiekiem. To jest proste tylko w teorii, ale nie wtedy, gdy tkwisz w takiej relacji. Nigdy nie była słabą, zagubioną kobietą, która szukała miłości za wszelką cenę. A jednak pozwoliłam zrobić ze swoim życiem coś, co jeszcze kilkanaście lat temu nie mieściło mi się w głowie.

Żaden facet nie ma na czole napisane „tyran”, „psychopata”, „czubek” czy „przemocowiec”. Żaden też nie pokazuje swojego oblicza na pierwszej randce. Co więcej, nie każdy pokazuje to w pierwszym roku trwania związku. To tzw. „docieranie się” ma dwie strony medalu. W zdrowych związkach pozwala partnerom zbliżyć się do siebie, wypracować wspólne rozwiązania, stworzyć jeden front. Ale docieranie się może też przyjmować inne formy. U mnie docieranie się polegało na tym, że nauczyłam się nie reagować, kiedy mnie wyzywał. Nauczyłam się, co wyzwala w nim złość. Nauczyłam się też odpowiednio zachowywać, by zasłużyć na miłe słowo. Bo miewał momenty, gdy naprawdę był fajnym facetem. Gdy jego towarzystwo autentycznie sprawiało mi radość. Na tym polega tragizm bycia w związku z toksycznym człowiekiem.

Nie odchodzisz, bo czasem bywa dobrze. Jesteś tak skołowana, że w końcu obwiniasz siebie za te wszystkie awantury. Poddajesz w wątpliwość swoje przekonania.

Do tego dochodzi strach. A jest się czego bać. Z natury wolimy tkwić w tym, co znamy, nawet jeśli jest to piekło. Przecież nieznane może okazać się jeszcze gorsze. Na pewno jest gorsze. Wiesz to, bo twoja pewność siebie kuleje. Boisz się już nie tylko jego, ale także całego świata wokół. Niby chciałabyś, żeby ktoś ci pomógł, podał rękę, pokierował, uratował. Ale nie poprosisz o to. Wstydzisz się, że przez lata pozwalałaś na to wszystko. Przecież trzeba byłoby opowiedzieć, co działo się w waszym domu.

Ja bardzo długo się wstydziłam.

Uczysz się robić uniki. Ja wiedziałam, że najlepiej zrobię, jeśli nie będę się odzywać. Wcześniej nie potrafiłam tak dobrze panować nad emocjami. Płakałam. Ale to wkurzało go jeszcze bardziej. Mówił, że tylko do tego się nadaję – usiąść i płakać. Milczałam i czekałam aż skończy. Kończył na ogół tak samo. Słowami, że nie jestem warta, żeby ze mną rozmawiać. Trzaskał drzwiami i szedł do garażu, albo siadał przed telewizorem i mnie ignorował. Następnego dnia był znowu miłym, fajnym facetem. A ja znowu robiłam wszystko, żeby go nie zdenerwować.

Czy wiesz, co tak naprawdę oznacza „nie wiem, czego mogę się po nim spodziewać”? Tak się mówi. Wszyscy tak mówimy. Ale tylko nieliczni wiedzą, co to tak naprawdę oznacza, być uzależnionym od kogoś, kto jest nieobliczalny. Kto tak wiele razy przekroczył już granice. Wtedy naprawdę nie wiesz, czego możesz się spodziewać. W końcu dzieje się tak, że przed odejściem powstrzymuje cię twoja własna wyobraźnia. Doświadczyłaś już takiej przemocy psychicznej, że wyobrażasz sobie różne, przerażające scenariusze. Tyrani są mściwi, a kiedy ktoś jest mściwy i nieobliczalny, masz powody, by się bać.

Kiedyś imponowała mi jego pewność siebie. Miał sztywne zasady. Facet jest głową rodziny, a kobieta strażniczką domowego ciepła. Ona musi mu okazywać szacunek, a on w zamian zrobi wszystko, by żyło jej się jak najlepiej. Brzmi całkiem dobrze, ale tylko na pozór.

Mój mąż zawsze był bardzo porywczy. Niewiele potrzebuje, żeby go poniosło. Najczęściej powodem jego złości jestem ja. Nie mogę mieć innego zdania, bo to oznacza, że nie szanuję jego, jako mężczyzny. Nauczyłam się więc nie mówić, co myślę dla świętego spokoju.

Kochasz dalej. Naprawdę można kochać kogoś, kto cię rani. Przeżyłam to.

Granice przesuwają się bardzo szybko. Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że partnerzy mogą na siebie krzyczeć, a jednak przywykłam do tego. Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że facet, z którym kładę się co wieczór do łóżka, może nazwać mnie „szm*tą” albo powiedzieć do mnie „spierdal*j”. Potem to wszystko stało się normą. Przestało mnie oburzać, bo po prostu było standardem. Nie wyobrażałam sobie, że facet może zniknąć na tydzień i się nie odzywać. Nie wyobrażałam sobie, że może odmówić mi pomocy, a odmówił już wiele razy.

Czytałam kiedyś o syndromie „gotującej się żaby”. Wkładasz ją do garna z zimną wodą, a potem powoli podgrzewasz. Żaba przyzwyczaja się do coraz wyższej temperatury, aż w końcu umiera we wrzątku. Zdałam sobie sprawę, że właśnie to dzieje się ze mną. Co więcej, uświadomiłam sobie, że z mojego garnka już unosi się para i zostało mi niewiele czasu.

Odeszłam, gdy przekroczył kolejną granicę. Chyba ostatnią z możliwych. Uderzył mnie, bo usłyszał fragment mojej rozmowy z jego bratem. Fakt, że nie wypowiadałam się o nim najlepiej. Mówiłam, że ostatnio trochę za dużo pije. Chciałam, żeby ktoś na niego wpłynął. Dostałam, bo go zdradziłam, a żona ma zawsze dbać o dobre imię męża.

Dziś, po pięciu latach od tamtego zdarzenia, jestem święcie przekonana, że właśnie ono uratowało mi życie. Gdyby wtedy mnie nie uderzył, pewnie nigdy bym nie odeszła. Latami przystosowywałam się do takiego życia. Kolejnych kilka lat spędzę na terapii. Bo mimo wszystko nadal kocham.

A co musi się stać, żebyś ty odeszła? Naprawdę wydaje ci się, że masz postawione granice, których nie da się przesunąć?