Lidka poznała go w tramwaju. Zupełnym przypadkiem. Motorniczy nagle zahamował, ona wpadła na niego i zarumieniona po samo czoło przeprosiła. A on, że był dżentelmenem zaniepokoił się czy aby na pewno nic się jej nie stało i grzecznie odprowadził do domu. Mieli po osiemnaście lat. Oboje kończyli szkołę średnią. Ona ekonomika, on liceum. Mówili sobie „na pan”, bo takie to były jeszcze staromodne czasy. Cmoknął ją elegancko w dłoń i pożegnał się mile.
Następnego dnia już od siódmej rano na nią czatował. Nie pod klatką jej bloku. To by było zbyt oczywiste. Schował się za śmietnikiem. I znów kłaniając się grzecznie, zapytał czy może ja odprowadzić do szkoły. Mieszkał na drugim końcu miasta. Musiał wstać po piątej, by zdążyć, a potem w liceum kombinować jak tu ukryć spóźnienie na pierwszą lekcję. Sporo to go kosztowało, ale warto było. Lidka bardzo mu się podobała. On zresztą jej też. Po dwóch miesiącach zaprosił ją na spacer już popołudniu. Potem do kawiarni. Po kilku miesiącach byli nierozłączni. Wszystko wtedy poszło migiem. Zrobili maturę. Ona poszła do pracy, do księgowości. On do studium nauczycielskiego, bo marzył, by uczyć.
Rodziny się dogadały. Młodzi wzięli ślub, po jego babci dostali małe mieszkanko w starej kamienicy na ostatnim piętrze. Jacy byli wtedy szczęśliwi. Było ciasno, ale własno. Zbyszek znalazł pracę w pobliskiej szkole. Uczył zpt – zajęć praktyczno-technicznych. Zawsze miał smykałkę do majsterkowania. Lidka miała bezpieczną posadę w dużym zakładzie. Szybko zaszła w ciążę, którą znosiła znakomicie. Do końca pracowała. W latach osiemdziesiątych macierzyński trwał tylko trzy miesiące i na zwolnienie lekarskie szły tylko wyjątki.
Jaś urodził się duży. Prawie cztery kilo. Nie wymęczył Lidki. Poród trwał godzinę. Mały był bezproblemowy. Piękne ssał pierś, nieźle spał. Gdy Lidka wróciła do pracy i zostawał pod opieką jednej babci, nie był dla niej żadnym obciążeniem. Taki wnuk to skarb. Rozwijał się szybciej niż inne dzieci. Szybko zaczął siadać, chodzić i sprawnie komunikować się z otoczeniem. Dlatego gdy Lidka zaszła w drugą ciążę pomyślała, że Jaś będzie miał towarzysza. Modliła się o drugiego chłopca.
W tej ciąży nie wyglądała tak kwitnąco, czuła się słabiej, babcie wróżyły dziewczynkę. Już nawet imię było wybrane. Kamila. Wyjątkowe, niezbyt popularne jak na tamte czasy. Poród tym razem nie był taki łatwy. Lidka parła kilka godzin. Zbyszka nie było przy niej. Była jednak silna. Ostatkiem sił powiła drugiego chłopca. Też dużego, ważącego ponad cztery kilogramy. Nie dostał dziesięciu punktów. Był siny i owinięty pępowiną. „To się zdarza”- mówiła położna i nie tłumaczyła nic więcej. Kamil, bo tak nazwano chłopca, był cichutki. Pojękiwał tylko. Nie potrafił ssać, mało spał. Był całkowitym przeciwieństwem brata. Po tygodniu Lidka wróciła z synkiem do domu.
Było spokojnie i tak dziwnie cicho. Dzień mijał za dniem. Kamil jednak ją niepokoił. Nie podnosił główki, nie wodził wzrokiem za jej palcem. Nadal miał problemy ze ssaniem. Lidka była na wpół żywa ze zmęczenia. Całe noce usypiała jęczącego syna. Nie chciała wracać do pracy. Wzięła wychowawczy. Zbyszek zahaczył się w drugiej szkole. Finansowo dawali radę. Gdy Kamil skończył pół roku i jeszcze nie siedział, i z trudnością podnosił główkę, Lidka zaczęła szukać specjalisty. Po kilku tygodniach padła diagnoza. Wyrok. Ciężkie niedotlenienie mózgu na skutek długiego porodu. Kamil wymagał opieki i rehabilitacji.
Od tego momentu całe ich życie zmieniło się diametralnie. Wszystko kręciło się wokół młodszego syna. A starszy jak na złość rozwijał się ponadprzeciętnie. W przedszkolu nie mogli się go nachwalić. Z czterolatków dali go od razu do sześciolatków, gdzie wiedzą deklasował inne dzieci. Zupełnie tak jakby chciał nadrobić braki za brata. Lidka do pracy nie wróciła. Jeździła z synem na rehabilitację, ćwiczenia, by nauczył się chodzić, mówić, samodzielnie jeść, sygnalizować potrzeby. Zbyszek pracował dużo, by utrzymać rodzinę. Janek pomagał mamie, robił zakupy, sprzątał, gotował. Lidka choć każdego wieczora opadała z sił, codziennie wstawała pełna nadziei, że czeka ją dobry dzień. Czasem tak było. Kamil współpracował, był spokojny. Innym razem wył, nie chciał jeść, załatwiał się pod siebie i nie dał umyć. Kolejną diagnozę postawiono później, bo zaburzenie było dopiero odkrywane. Głęboki autyzm. Zero szansy na normalne życie. A tego rytm dyktował Kamil i jego potrzeby.
Lidka dawała radę póki syn był młodszy. Z czasem jednak rósł, był silniejszy. W oknach zamontowali kraty, by nie wypadł, drzwi w mieszkaniu wymienili na takie bez szyb, bo już kilka razy je zbił. Lidka i Janek byli bezsilni, gdy Kamil walił głową w ścianę, gdy wył nie wiadomo z jakiego powodu, gdy bił ich bojąc się dotyku.
Pewnego wieczoru z po raz kolejny stanęła przed lustrem z siniakiem na twarzy i wiedziała, że już nie daje rady. I fizycznie i psychicznie. I że musi znaleźć ośrodek dla syna z fachową opieką. Biła się jeszcze z myślami, ale gdy Kamil znów ją pchnął na podłogę i o mało co nie rozbiła głowy o kant stołu uznała, że innego wyjścia nie ma.
Poszukiwania chwilę trwały. W końcu znalazła. Pięćdziesiąt kilometrów od domu. Prowadzony przez siostry zakonne ze wsparciem pielęgniarek i pielęgniarzy. Czysto, schludnie. Kamil miał już 15 lat. Miał ponad metr siedemdziesiąt, ważył około osiemdziesięciu kilo. Potrzebował fachowej pomocy i opieki całodobowej. Lidka z Jankiem i mężem nie dawali już rady. Czuli się tacy bezsilni. Namiary na ten ośrodek dostali od zaprzyjaźnionego księdza, który znając ich sytuację domową nie oceniał ich decyzji. W przeciwieństwie do sąsiadów i rodziny. Gdy zawieźli Kamila trudno było to ukryć. W końcu w kamienicy było cicho i spokojnie. Nikt nie wył, nie walił głową w ścianę. Lidka ze Zbyszkiem początkowo nie kryli, że syn jest w zakładzie. Nie spodziewali się jednak takiej reakcji otoczenia. Krytyki, zawiści i plotek.
„Patrz, a tacy porządni się wydawali. A dzieciaka oddali.”
„Co za wyrodna matka.”
„Sumienia nie mają. Dać syna na zmarnowanie.”
„Dzieciaka oddali. Ja bym nie oddał.”
Krytykować krytykował niemal każdy. Śmiał podważać decyzję, którą oni podjęli. A nie raz przecież narzekali na krzyki Kamila lub ze współczuciem patrzyli, gdy Lidka targała na górę wózek, a Janek niósł brata na rękach. Mało kto oferował pomoc. Jedyne czym ich obdarzali to spojrzenie pełne litości. Nikt nie wie, ile nocy Lidka przepłakała, ile razy chciała jechać po syna, jak bardzo winiła siebie, czując się niczym kat, pragnąć spokoju i w końcu normalnego życia. Chcąc poświęcić też uwagę Jankowi, który na to zasługiwał.
Decyzja o zakładzie bardzo dużo ją kosztowała. Dojrzewała w niej kilka lat, a podjęta została dopiero, gdy fizycznie już nie była w stanie zajmować się synem.
Lidkę najłatwiej by było uważać za bezsilną, ale czy aby to właściwe dla niej miano? Czy faktycznie taka była? A może by tak odjąć ten przedrostek „bez”? Wtedy dopiero ujrzeć można kobietę walczącą o siebie i syna każdego dnia, fajterkę, która miała dość siły, by dać jednemu i drugiemu synowi to, czego każdy z nich potrzebuje. Kamilowi profesjonalną opiekę, Jankowi uwagę, której nie miał od tylu lat. Nadal uważasz, że Lidka była bezsilna?