Dobrze, że już jesień, bo najgorzej jest latem. Gdy otwieram fejsa, wyskakuje jakaś moja przyjaciółka z postem w ekstazie. ,,Zrobiłam to! Przebiegłam maraton! Pokonałam własne ograniczenie. Było morderczo, wszystko dla zdrowia” – a pod spodem zdjęcie tego, co z człowieka pozostaje po czterech godzinach biegu. Jeszcze bardziej denerwują mnie komentarze: ,,Brawo! Jesteśmy dumne! Za rok biegnę z tobą”. Choć z punktu widzenia zdrowotnego powinno się napisać: ,,A po co, wariatko, biegłaś w ten upał, przez środek miasta, po asfalcie przez 42 km i 195 m? No po co? Bo na pewno nie dla zdrowia”. Właśnie tak powinnam napisać, ale nie piszę, bo to niepoprawne zdrowotnie.
W Pekinie podczas maratonu uczestnicy biegną w maskach, aby nie zabił ich, nie tyle wysiłek co smog. Jeśli ktoś myśli, że na ulicach Warszawy, Krakowa czy Wrocławia panują dużo lepsze warunki, to boleśnie się myli. Nie wiem, kto wymyślił wielkie maratony miejskie. Ale wmówienie milionom ludzi, że to impreza dla zdrowia, to gorsze niż kampanie firm tytoniowych, że palenie pomaga na astmę.
Skóra, stawy, mięśnie– tak właśnie je niszczysz
Morderczy wysiłek, spaliny, słońce, upał, tłok, twarde ulice. Maraton szkodzi na wszystko: skórę, stawy, układ oddechowy i jest wprost morderczym obciążeniem dla mięśni oraz układu krążenia. Godziny niszczącego stresu oksydacyjnego. I nieważne co to jest. Ważne, że jego wynikiem jest produkcja przez organizm całej chmary wolnych rodników. To takie cząsteczki tlenu z ADHD, które niczym chemiczny odpowiednik Bridget Jones, muszą sobie znaleźć parę i to nawet kosztem rozbicia cudzych udanych związków. Można by tu długo mówić, że najazd wolnych rodników niszczy DNA, naraża na raka, udar, Parkinsona, Alzheimera… z doświadczenia wiem, że najskuteczniej jest powiedzieć: ,,Moje drogie to dodaje zmarszczek!”.
Nie szanujesz swojego ciała, wiesz o tym?
Długodystansowe bieganie nie poprawia zdrowia. Nie odchudza, bo jeśli ma być zdrowo, trzeba schudnąć zanim zacznie się biegać. Pozytywnie wpływa tylko na ego. Swoje ciało trzeba szanować. Nie warto przezwyciężać swoich ograniczeń. One są po coś, tak jak ból i gorączka. Jeśli padasz z nóg, a kolejny krok wyciska łzy i chce ci się wymiotować, to nie dlatego, że twoje ciało jest ci wdzięczne za dbanie o kondycję. Ono błaga, by móc przestać wreszcie biec. Euforia po pokonaniu 10, 20 czy 40 kilometrów nie bierze się z tego, że organizmowi tak dobrze zrobiła przebieżka. On się po prostu cieszy, że nie skończył jak mitologiczny Maratończyk i nie wyzionął ducha.
Zwykle jednak nasze ciało jest mądrzejsze niż my. Dlatego tak często przygoda z maratonem najczęściej zaczyna się i na szczęście kończy na przygotowaniach. I dobrze, najzdrowszy jest wolny trucht, w tempie, które pozwala rozmawiać z przyjaciółką.