Należę do tego grona durnych bab, które ciągle muszą coś testować i eksperymentować z czymś. Na przykład z kosmetykami. Co z tego, że ten podkład super się rozprowadza i idealnie pasuje do mojej cery? Przecież mogę wypróbować inny, który akurat jest w promocji. Co z tego, że ten tusz do rzęs się nie rozmazuje? Wypróbuję inny, a nuż będzie jeszcze lepszy. Oczywiście efekty tych eksperymentów są różne i koniec końców zostaję z różnymi napoczętymi kosmetykami, których później nie używam albo używam, bo szkoda kasy. Nie pytajcie mnie, gdzie tu sens i logika, bo sama nie wiem.
Ale te różne kosmetyczne wtopy czegoś mnie nauczyły – wykorzystywania niektórych produktów w nieoczywisty sposób. Zaczęło się od tuszu do rzęs. Zakup dobrego graniczy z cudem – wszystkie o tym dobrze wiemy. Albo jest tak, że sam tusz się rozmazuje lub kruszy w ciągu dnia, ale za to ma świetną szczoteczkę, która idealnie rozprowadza produkt na rzęsach, albo owa szczoteczka jest do bani, a tusz rewelacyjny. Znacie to? No właśnie. I dlatego ja nigdy nie wyrzucam szczoteczek od tuszu do rzęs.
Zaczęło się od podmianki. Miałam kiedyś jeden tusz, który miał rewelacyjną szczoteczkę. Taką, która docierała do każdej rzęsy, podkreślała je i trudno było umazać się wokół (btw. nie wiem, naprawdę nie wiem, dla kogo oni produkują te wszyscy szczoteczki, przypominające szczotki od WC. Przecież tym nie da się pomalować…). Problem w tym, że sam tusz był beznadziejny. Przełożyłam więc tę szczoteczkę do innego tuszu. Rewelacja! Niestety ten patent nie zawsze się sprawdza, ponieważ opakowania mają różne otwory i długości, przez co nie każda szczoteczka pasuje do każdego tuszu. Ale generalnie polecam ten patent.
Szczoteczkę od tuszu można także wykorzystać na inne sposoby. Jeśli kosmetyk już się skończył lub wysechł, należy bardzo dokładnie ją umyć, żeby na powierzchni włosków nie znajdowały się już żadne pozostałości tuszu. Co dalej?