Go to content

„Nie jest łatwo dojść do siebie po tylu latach ze schizofrenikiem, ale można. Do przodu, dziewczyny!”

Nie jest łatwo dojść do siebie po tylu latach ze schizofrenikiem. O jego chorobie wiem od 2 lat.
Fot. Pexels / Unsplash / CC0 Public Domain

1997-2016, czyli ponad połowa mojego życia w skrócie

Nie wiem od czego zacząć, więc spróbuję od początku. Jest styczeń 1997 roku, miesiąc przed moim szesnastymi urodzinami, jestem w pierwszej klasie warszawskiego ogólniaka. Jak zwykle spóźniona, wpadam kilka minut po czasie do klasy na lekcję biologii. Wysłuchuję pełnego ironii monologu nauczyciela w klimacie: „ooo a pani się już wyspała?” i zasiadam w ławce. Nie mija 5 minut, gdy ktoś puka do drzwi i wchodzi niepewnym krokiem do klasy. Jakiś chłopak z maturalnej klasy. Pyta nauczyciela czy może mnie na chwilę poprosić na korytarz. Co? Mnie? Kurde nie znam gościa, nigdzie nie idę! Wychodzę. Przed salą na ławce róża i czekolada, a chłopak wypala na szybko: „Wiem że się nie znamy. X jestem. Pójdziesz ze mną na studniówkę?”. Nie lubię róż, ale z czekoladą trafił. Hmmm. Jest równie czerwony jak ja zaskoczona. „Kiedy?”- pytam krótko. „Pojutrze”- odpowiada równie krótko. Jeśli można być jeszcze bardziej zaskoczoną to jestem. Zazwyczaj buzia mi się nie zamyka, pewność siebie tryska uszami i jak na taką osobę przystało odpowiadam: spytam mamy. „Jezu. Jakam ja bystra.”- myślę sobie. Wymieniamy się numerami telefonów (stacjonarnymi!) i wracam na biologię. Oczywiście, że poszłam na studniówkę. Nieoczywiste, że zakochałam się po uszy. On też. Jak się okazało mieszkamy jakieś 300 metrów od siebie. Kolejne 8 lat to fantastyczna przyjaźń, miłość, wspólne wyjazdy i niezapomniana beztroska. Wyjazdy maluchem w Tatry, na Mazury. Nad morze nie. Bo choć ja kocham Bałtyk, X nienawidzi. Widocznie łatwo się zakochuję, bo pokochałam Tatry równie mocno jak Bałtyk i X.

W tej szalonej miłości i pięknych planach na przyszłość dobijamy 2005 roku…

Akurat kończymy studia, idziemy do pracy. Mam 24 lata i tak naprawdę nic nie wiem o relacjach damsko-męskich. X jest moją jedyną miłością a Tata nie najlepszym (dobra, baaardzo słabym- bo jak napiszę brzydkie słowo to nie opublikujecie, co?) ojcem. Co w praktyce oznacza, że z domu wyniosłam takie oto prawdy: facet jest wiecznie zmęczony, więc ciągle odpoczywa w ciszy i spokoju, nawet jak nie ma racji to trzeba mu ją przyznać dla świętego spokoju, on decyduje co robisz i kiedy, co kupisz i za ile (co z tego że zarabiasz) itd. Z taką oto wiedzą wchodzę w dorosłą relację z X. Jest trochę lepszy dla mnie, niż tata dla mamy i uważam to za dopust boży. Cieszę się, że dobrze trafiłam. Nawet nie zauważam, że stopniowo co raz bardziej mu ustępuję, nieświadomie jeszcze tracę pewność siebie. W mojej głowie króluje X. Wszystko kręci się wokół niego. Nie ufam sobie. On wie lepiej, on ma rację. Tak mija kolejne 6 lat. Liczycie? Mam już w tej opowieści 30 lat!

Rok 2010. X się zmienia nie do poznania

Porzuca znajomych, ciągle zmienia pracę, na nic nie ma ochoty, za wszystkie porażki obwinia mnie. A ja? A ja wierzę, że to moja wina. Po dawnej pewności siebie nie ma u mnie śladu. Żyję w wiecznym poczuciu winy i własnej beznadziejności. Pierwszy raz pojawia się wtedy myśl, by go rzucić. Postanawiam wyjechać na wakacje bez niego. By odbić sobie lata bez słońca i morza rezerwuję lot i kwaterę na 2 tygodnie na południu Europy. Pakuję się wśród jęków, że go zostawiam, że ja wydaję na zagraniczne wakacje, a on na nas tyra, że jestem egoistką i kilka innych podobnych tekstów, których już na szczęście nie pamiętam. W myślach się śmieję: „już niedługo kochany X będzie to trwało. Wracam i Cię rzuuuucam! Ale powiem Ci to po powrocie. Teraz się męcz.”

Dzień przed wylotem idę na spotkanie z przyjaciółkami. Wypijam sporo i jak nigdy na X nie narzekam (tak tak, zawsze go bronię i tłumaczę durne zachowania), tak tym razem zwierzam się jak mi źle i że po powrocie go rzucę. Żebyście widziały ten entuzjazm. Zaskoczył mnie jak X pod klasą 14 lat wcześniej. W każdym razie czuję poparcie i pewna swojej decyzji wylatuję na wakacje. Wracam. Boże. Jak ja się za nim stęskniłam. Rzucić? Mojego kochanego X. Nigdy! Lecę do niego przez Warszawę jak na skrzydłach. Wpadam do domu jego matki. Nie ma go. Ach. Weekend. Pojechał na działkę. To nic. Pewnie czeka tam i tęskni. Jak ja. Jadę na działkę. Jest. Taaak. Trooochę tęsknił. Wypijam piwo czy dwa, wciągam szaszłyka z grilla, lądujemy w łóżku.

Dwa miesiące później widzę dwie kreski. X szaleje z radości

Ja trochę mniej. Bo przecież ja chcę go rzucić tylko odwagi mi zbrakło. Pozamiatane. Nie wyrywam się już z porzucaniem X. Niepokojące zachowania X rosną na sile wprost proporcjonalnie do rozmiaru mojego brzucha. Niby kupuje ubranka, łóżeczko, przewijak i inne dziecięce gadżety. Tylko brak w tym organizacji i wyobraźni. Ubranka niektóre na trzylatka, kolor wózka wybiera trzy miesiące (to był powód wielu awantur), często wraca do swojego dzieciństwa, we wszystkim doszukuje się symboli, zadręcza mnie, wszystko go drażni. Jego zachowanie jest niezwykle męczące. Mieszkamy nadal blok w blok, bo od kilku lat rozmowa o własnym lokum zawsze się kończy: nie stać nas.

Przez okres ciąży nie udało mi się ustalić czy będzie przy porodzie czy nie. Raz mówił, że to jego marzenie zobaczyć jak rodzi się jego dziecko, innym razem twierdził, że chyba zgłupiałam sądząc, że chce oglądać mnie w takiej sytuacji. Syn nie śpieszył się na świat, więc dwa tygodnie po planowanym terminie porodu umawiam się z lekarzem w szpitalu na wywołanie porodu. X jedzie ze mną. Ja prowadzę, bo boję się gdy X siedzi za kółkiem. Jest rozkojarzony, niespokojny i byle co wyprowadza go z równowagi od wielu miesięcy. Mimo brzucha pod brodą decyduję zawieźć się sama na porodówkę. X jest ze mną całe 25 h porodu. Robi zdjęcia, nakręca filmy jak wyję z bólu, gada głupoty, śmieje się gdy idzie skurcz. Zastanawiam się po co tu jest, ale mimo wewnętrznego wzburzenia nic mu nie mówię.

Po porodzie znika na ponad dobę…

Jasna sprawa – musi odpocząć. Ze szpitala wracam z synem do domu rodziców. Jestem załamana sytuacją z X i tym, że mieszkam nadal w domu rodzinnym. X przeciwnie. Raz dziennie po pracy wpada na kilka minut i wraca do domu matki. Jest zmęczony. Ja zabiegam by miał kontakt z synem. Bywa że gdy przychodzimy nie otwiera drzwi. Stoi na stanowisku że nic nie będzie robił, bo dla mnie nie warto. Potem traci pracę i nie szuka już kolejnej. Bo po co? Tak mija rok.

Rok 2013. Jestem wrakiem. Psychicznym. Fizycznym w sumie też

W międzyczasie wracam do pracy na etat. Syn zostaje całe dnie z dziadkami. X go nie odwiedza. Bo po co? Przecież taki mały to co on z nim będzie robił? Miarka się przebiera myślę: „Nie to nie. Koniec mojego proszenia o spotkania. Koniec przychodzenia z synem do Ciebie. Poczekam aż zatęsknisz”. Mija pół roku. Nie tęskni. Nie widuję go. Nie dzwoni. Zastanawiam się czy żyje. Zwalniają mnie z pracy. Na głowie utrzymanie syna, niespłacony kredyt na samochód i nierealne marzenie o wyprowadzce od rodziców. Jak to ładnie mówią: jestem w czarnej dupie. Obojętnieję. Syn nie pozwala mi umrzeć wewnętrznie. Trzyma mnie przy życiu i pozwala dostrzec cel. Teraz mam pewność: zostaliśmy sami. Składam do sądu o ograniczenie władzy X i alimenty i na ile mogę cieszę się synem na bezrobociu. Poza tym jest fatalnie. Rodzice gderają, ja nie mogę znaleźć roboty, kończy się kasa. Resztką sił idę na spotkanie z byłymi koleżankami z pracy. Zwolnienia były grupowe, więc chociaż posłucham co inni w branży ogarnęli. Dwie dziewczyny nadal szukają pracy. Narzekamy na stawki, godziny pracy i nierealne wymagania pracodawców.

Pada pomysł założenia firmy

Wchodzę w to. Cóż mam do stracenia? Na początek jedna z nas zakłada działalność i wysyłamy oferty. Cisza 2 miesiące. Potem pierwsze zlecenie. 1000 netto do podziału na trzy! Yeah! Rok 2015. Minęły kolejne cholernie trudne dwa lata. X zostaje pozbawiony władzy rodzicielskiej. Nie płaci alimentów. Nie utrzymuje z nami kontaktu. Czasem wyśle do mnie maila, którego tylko on jest w stanie zrozumieć. Rozkręcam z dziewczynami firmę. Po 2 latach spółki zarabiamy tyle co wcześniej na etacie. Finansowo nie ma szału. Jest za to bezcenna satysfakcja. Zarabiamy na siebie i nie mamy szefa! Syn ma 3 lata, a ja nadal marzę o własnym mieszkaniu.

Z rodzicami zaczyna być mocno konfliktowo, chcą rządzić mną i synem, a ja po raz pierwszy od kilku lat doceniam siłę wyrażania własnego zdania. Nocami wyję za własnym kątem. Zdolność kredytowa żadna, oszczędności zero. Szukam rozwiązań. Za bezcen sprzedaję działkę – mam minimalny wymagany wkład własny. Do zdolności na 2 pokoje w Warszawie daleka droga. Kombinuję dalej. MdM- mam akurat graniczne 35 lat. Mieszkań które się kwalifikują pod dopłatę programu MdM jest w Warszawie niewiele. Po 3 miesiącach znajduję okazję – mieszkanie zdemolowane, rynek wtórny, peryferie Warszawy ale: dwa pokoje, widna kuchnia, niski blok, pełno zieleni wokół, do biura 3 km i cena łapiąca się pod nierealne progi programu MdM. Wpłacam co mam jako zadatek i ruszam na podbój banków. Odmowa. Odmowa. Odmowa. Dziękuję za uwagę.

Z podkulonym ogonem wracam, gdzie moje miejsce. Znowu wyję z bezsilności. Dzwoni siostra – będzie współkredytobiorcą jeśli chcę. Czy chcę? Dziewczyno kochana spełniasz moje największe marzenie! No i tak. Lada dzień minie 3 lata odkąd X zniknął z naszego życia. Mam ukochaną robotę, zdemolowane mieszkanie, puste konto i nadzieję, że wszystko się ułoży. Bo jak nie, jak tak. Nie wierzycie? Dajcie mi pół roku! Nooo może rok, bo demolka jest konkretna 🙂 Co się zmieniło przez ostatnie 4 lata? Wszystko. Jestem mamą, choć wtedy uważałam, że się nie nadaję. Prowadzę z powodzeniem firmę, choć wówczas myślałam, że będę gniła do emerytury, za marne grosze, na etacie, w pracy w której najwięcej satysfakcji przynosiła poranna kawa. Moja w tamtym okresie zerowa pewność siebie, dzięki najbliższym, przyjaciołom i psychoterapeutce powoli wraca do siebie. Gdyby ktoś 5 lat temu mi powiedział, że tak to wszystko się potoczy, to bym nie uwierzyła i z pewnością pozazdrościła wyobraźni. Wbrew temu co się wydarzyło jestem szczęśliwa. Wierzę, że wszystko jest możliwe, jak wówczas gdy w styczniu 1997 roku biegłam spóźniona na biologię.

P.S  Nie jest łatwo dojść do siebie po tylu latach ze schizofrenikiem. O jego chorobie wiem od 2 lat.

Dzikafoka


Przypominamy wam o naszej akcji: „Pokonałam kryzys. Ty też możesz”. Piszcie do nas, na najciekawsze historie czekają nagrody. Szczegóły znajdziecie tutaj.