Go to content

„Na żadnego z mężów przyjaciółek nie spojrzałam jak na kochanka. A one potraktowały mnie jak rywalkę”

fot. raw/iStock

Gdy się rozwodziłam moje przyjaciółki były przy mnie. Wspierały mnie, biadoliły ze mną, płakały i bluźniły na mojego eks. Miał sporo za uszami, toteż trochę epitetów pod jego adresem zostało kreatywnie utworzonych. Piłyśmy wino, wymyślając niewybredne określenia. Ja, łykając łzy, śmiałam się razem z nimi, tłumacząc sobie, że dam radę iść przez życie bez niego. I póki trwałam przy nim, moje dziewczyny były tuż obok. Wspierały mnie na każdym kroku. Nawet w sądzie były się razem ze mną, podczas gdy mój jeszcze małżonek zjawił się na rozprawie ze swoją „kobietą”, odstrzeloną jak na imprezę. Ja natomiast zestresowana, wychudzona w garsonce sprzed kilku lat wyglądałam jak cień samego siebie. Przyjaciółki stały za mną murem.

Agata – znamy się jeszcze z liceum, Lidka – studiowałyśmy razem i Gośka – razem dorastałyśmy. Zgrałyśmy się we czwórkę i tak szłyśmy przez życie. Każda z nas miała wzloty i upadki. Reszta zawsze była obok, dopingowała, tuliła, a gdy trzeba było ustawiała do pionu. Z nimi było po prostu łatwiej.

Po rozprawie, na której z mojego męża śmiała się nawet sędzina, przyjaciółki zabrały mnie do restauracji, gdzie nie byłam w stanie niczego zjeść, a pijąc czułam się, jakbym właśnie przegrała swoje życie. Wyłam i piłam z rozmazanym makijażem, w tej staromodnej garsonce, uskarżając się na siebie i swój podły los. Kac następnego dnia był nie do przeżycia. Moje dziewczyny były jednak nadal. Gośka przyniosła mi swój popisowy rosół, Agata wpadła, by ogarnąć mi mieszkanie, z którego były mąż wyniósł połowę rzeczy. Lidka zaś zrobiła zakupy chyba na cały miesiąc i zabrała moją córkę do siebie na kilka dni, bym ja mogła wyć w spokoju.

Płakałam nieustannie. Czułam się stara, choć nie miałam jeszcze czterdziestu lat. W lustrze widziałam zmęczoną, szarą twarz z sińcami do połowy polika. Schudłam dziesięć kilo w ciągu kilku miesięcy, nie mogłam spać, w pracy wykonywałam swoje obowiązki jak robot. W takim marazmie tkwiłam kilka miesięcy, jedynie dziecko trzymało mnie w pionie.

Gdy córka wyjechała na obóz, okazało się, że mam czas dla siebie, że mogę pójść na spacer, poczytać książkę, ugotować coś pysznego. Zaczęłam odzyskiwać siebie małymi krokami, uspokoiłam się, przypomniałam sobie, co to uśmiech. Były wakacje, humor lepszy, były mąż gdzieś zniknął, przesyłał jakieś śmieszne alimenty, do córki pisał tylko smsy. Dziewczyny moje rozjechały się w różne strony.

Raz męża Gośki spotkałam w galerii handlowej, akurat piłam kawę, dosiadł się i tak przegadaliśmy ze dwie godziny. Jak kumple, serdecznie. Innym razem miałam problem z cieknącym kranem. Mąż Lidki, złota rączka, przyjechał po pracy i naprawił mi to w mig. Akurat upiekłam szarlotkę, nie chciał pieniędzy za fatygę, więc go poczęstowałam i duży kawałek dałam dla Lidki i ich syna. O obu sytuacjach z mężami
moich przyjaciółek szybko zapomniałam.

Wakacje się skończyły, każdy był zabiegany. Dziewczyny zaglądały rzadziej, ja radziłam sobie lepiej. Nie płakałam, przytyłam, ponoć wyglądałam lepiej. Byłam spokojniejsza, a kąciki ust częściej unosiły się ku górze. Życie gnało. Pewnego dnia córka Agaty zapomniała kluczy i wróciła z moją Zosią do nas do domu. Zrobiły lekcje, bawiły się fajnie. Agata pobiegła na fitness, więc Karol, jej mąż, przyjechał po Maję. Nasmażyłam dziewczynkom górę naleśników, Karol się załapał i został chwilę, bo tak mu smakowały. Wyszedł z Mają po dwudziestej drugiej, bo dziewczyny nie chciały się rozstać. Ledwo wyszedł, a dostałam od Agaty wiadomość na Messengerze – miała pretensje, że przetrzymuję jej męża. Zdębiałam. Chciał chłopak zjeść kilka naleśników, dziewczynki przednio się bawiły, nie widziałam problemu.

Oliwy do ognia dolała awaria kaloryfera w moim mieszkaniu. Znów zadzwoniłam po męża Lidki, nieświadoma, jaką burzę to wywoła. Wojtek walczył z kaloryferem kilka godzin, na siłę wcisnęłam mu dwie stówy, zrobiłam obiad, którego część zapakowałam w podzięce dla jego rodziny.

Wtedy wybuchła bomba. Tym razem to Lidka miała żal, że absorbuję jej męża. Napisała to na naszej grupie z dziewczynami. Agata dołożyła swoje (te nieszczęsne naleśniki), a Gośka wypaliła, że po cichu chadzam z jej ślubnym na kawę. Ktoś nas podobno widział i doniósł jej uprzejmie. Dziewczyny wylewały jad, a ja nie wierzyłam własnym oczom. Każdy z tych mężczyzn był dla mnie jak brat czy kumpel, nigdy nie spojrzałam na nich jak na kandydatów na kochanka. Szczerze mówiąc związek z moim mężem tak mnie „przeczołgał” emocjonalnie, że żadne amory nie były mi w głowie. Prosiłam o pomoc przyjaciół, kawę piłam z kumplem, zawsze byłam chętna do pomocy, akurat znalazłam się w takim momencie życia, że to ją częściej potrzebowałam wsparcia.

Drugi raz poczułam się zdradzona. Zabolały oskarżenia dziewczyn, z którymi tyle lat byłam blisko. Do żywego dotknęło, że mogły nawet tak pomyśleć, że zniknęły, gdy stanęłam na nogi, że potraktowały jak rywalkę. Nasze relacje od tamtej ostrej wymiany zdań znacznie się ochłodziły. Nie wiem, czy uda się nam je odbudować.

Widać, że przyjaciół niekoniecznie poznajemy w biedzie, lecz wtedy gdy w naszym życiu po burzy wychodzi słońce…

ZOBACZ TEŻ: Nie spodziewała się, że mąż przekupi recepcjonistkę i spokojnym krokiem wejdzie, gdy akurat mieli dziki seks