Stałam się wyrzutkiem społeczeństwa. Została przy mnie tylko garstka znajomych, prawdziwych przyjaciół. reszta okazała się nic nie wartą chałastrą, która była tylko wtedy, kiedy mogła ze mnie skorzystać. Takie wartości jak godność, spokój, honor dla nikogo nie mają znaczenia, przestają w tym społeczeństwie funkcjonować, stają się archaizmami. Wygrywa nie ten, kto doznał cierpienia, ale ten, kto jest cwańszy. Tego nauczyły mnie ostatnie lata siłowania się ze zwyrodnialcem o psychopatycznej naturze, narcystycznym wnętrzem, który nie potrafi przegrywać i kocha tylko siebie. Za to jest świetnym aktorem, który każdy siniak dziecka czy swoje niepowodzenie, zaniedbanie obowiązku szkolnego, alienowanie młodszej córki od nas jest w stanie wytłumaczyć wzorowo. Mimo wszystko, nie poddaję się, dzieci widzą, jak się staram, jak się nie poddaję. W głębi ducha liczę na to, ze wyrosną na silne i mądre kobiety, które nie dadzą sobą poniewierać. Czas pokaże, co przyniesie przyszłość. Całe życie się wszyscy uczymy, a wierzę głęboko, że jest jednak sprawiedliwość na tym świecie – pisze w liście do naszej redakcji Alka.
Wszystko zaczęło się dawno temu, kiedy jako młoda i energiczna dziewczyna dorabiałam w gospodarstwie agroturystycznym, ucząc jazdy konnej. Od 4 roku życia wiedziałam, że chcę moją przyszłość związać z tymi wspaniałymi zwierzętami. Lubiłam przyrodę i czułam, ze ona mnie też. Kocham zwierzęta. Na mojej drodze pojawił się wtedy on – młody, niezbyt wyględny, z aparatem na zębach… byliśmy nastolatkami. Nie polubiłam go w pierwszej chwili i tak powinno zostać. Pech chciał, że zaczęliśmy się poznawać, słuchał, co mnie interesuje i okazywało się nagle, że sam jest pasjonatem malarstwa, zjawisk pogodowych, wędrówek, ciszy i spokoju, zapewniał, że lubi zwierzęta. Mieliśmy coraz więcej wspólnych tematów. Z czasem, po 9 latach spotykania się i 5 mieszkania razem, zdecydowaliśmy się pobrać.
W sumie to bardziej ja tego chciałam, on mnie cisnął o dzieci, mówiąc, że będę wspaniałą matką, bo widzi, jaka jestem troskliwa i opiekuńcza w stosunku do zwierząt. Nie czułam się do końca pewnie. Zwłaszcza po tym, jak poznałam jego rodziców, którzy podkreślali nieustannie, jacy są zamożni, a jaka ja biedna, bez znajomości.
Nigdy się tym nie przejmowałam, bo znałam swoją wartość, bardzo dobrze się uczyłam, miałam stypendia, po studiach dwie prace w których zarabiałam porównywalnie, a niekiedy więcej niż mój ówczesny narzeczony. Miałam mnóstwo znajomych, byłam społecznikiem, wszędzie było mnie pełno. Lubiłam budować „dobre rzeczy” i motywować ludzi. Czasem miałam tylko poczucie, że otoczenie nie lubi mnie za tę dobrą energię. Drażniło, że chce mi się działać i mam dużo samozaparcia. Jednak chętnie korzystali z tego, co wypracowałam. Taka dziwna zależność… Kiedy pojawiał się problem, szukałam rozwiązania. A problemy były co i rusz, mniejsze lub większe.
Kilka miesięcy przed ślubem moja była teściowa doszła do wniosku, że nie pasuje jej przyszła synowa, bo pomimo swoich przymiotów jest mało zasobna. Sama była córką komunisty, która w związek weszła jedynie z walizką ubrań. W dodatku wyszła za mąż z przymusu, bo nie miał kto utrzymać jej, jej chorej matki i babki. Nie miało dla niej znaczenia to, że spłaciłam razem z jej synem zadłużone mieszkanie w Warszawie, w którym zamieszkaliśmy. Własnymi rękoma wymalowałam wnętrze, zadbałam o całość. Przygarnęliśmy też ją, bo była bita i poniewierana przez męża. Okazało się, że jest żmiją, która zamiast leczyć depresję, zaczęła podburzać syna przeciwko mnie, twierdząc, że go nie kocham i zależy mi tylko na pieniądzach i ich majątku.
Kiedy usłyszałam jedną z takich rozmów, strasznie się z nią pokłóciłam, a następnego dnia spakowałam i wyprowadziłam. Narzeczonemu powiedziałam, ze mam swoją godność i honor, a ktoś taki, jak jego matka, która całe życie przeleżała przed TV i zmarnowała sobie życie, nie będzie mną pomiatać. Dodałam, ze nie chcę się z nikim już kłócić, że mam pełny obraz tego, jak mnie ta rodzina postrzega i żeby sobie teraz on przemyślał, czego chce od życia. Nigdy nie chciałam, żeby doszło do takiej sytuacji, że będzie musiał wybierać między mną a matką. Po dzień dzisiejszy żałuję, że tamtego dnia dałam mu możliwość wyboru. Powinnam była zniknąć z jego życia i zostawić tę porąbaną rodzinę. Z czasem okazało się, że to degeneraci. A wszystko opakowane w kolorowy papierek ze złotą wstążką.
W tamtym czasie jednak patrzyłam na to inaczej, przekonana naiwnie, ze miłość wszystko zwycięży. Pobraliśmy się, kupiliśmy mieszkanie. Startowaliśmy od zera. Teść naśmiewał się z nas, że kupiliśmy mieszkanie z rynku wtórnego, że to zwykła nora. Było mi przykro, bo dla nas wzięcie kredytu i użeranie się z remontem było nie lada wyzwaniem, ale też przynosiło zadowolenie. Mieliśmy coś swojego i wyposażaliśmy zgodnie z naszymi potrzebami. Kuchnię zrobiliśmy razem z płyty paździerzowej. Byliśmy z siebie dumni. Moi rodzice bardzo nas dopingowali, moja siostra i szwagier pomogli zorganizować drzwi i klimatyzację. Nie przejmowałam się podłością i zazdrością, płynącą z rodziny ówczesnego męża. Potem pojawiły się dzieci. Byłam w domu przeszło 5 lat. Mąż zarabiał, ja prowadziłam dom. Bywały ciężkie miesiące, kiedy z trudem na jedzenie starczało. Na szczęście miałam świadczenia macierzyńskie i wychowawcze, a rodzice przygotowali mnie do życia „w czasach wojny i pokoju”. Mając mąkę, wodę, mleko i jajka dało się rozmaite pyszności wyczarować.
W tym czasie teściowie udawali, ze nie widzą, jak się szarpiemy. Moi rodzice nie mieli zbyt wiele, ale pomagali, jak mogli. Cieszyli się naszym szczęściem i pokrzepiali, że się wszystko poukłada i kiedyś staniemy na nogi. Mąż z kolei słyszał, że jak sobie wziął taką biedotę, to niech teraz pracuje. Teściowie wyjeżdżali często, używali życia. W tamtym czasie sprzedali kilka działek po rodzicach teścia. W domu nie miałam od nich nawet przysłowiowego krzyżyka na ścianie. Nie byli przychylni naszemu małżeństwu. Teściowa nie była na błogosławieństwie w dniu ślubu i de facto wyglądała na wściekłą, ze jej starszy syn związał się z kimś takim jak ja. Rywalizowała ze mną i podjudzała syna.
Kiedy urodziłam dwie córki, byłam obiektem drwin. Teść mówił o mnie „chujowa synowa, która nie potrafi nawet syna urodzić” oraz „kaszanka nie wędlina, synowa nie rodzina”. Nastawiali na mnie syna, że musiałam bardzo nie chcieć syna, że dwie córki urodziłam, bo w ich rodzinie rodzą się tylko chłopcy. Sami mieszkali 90 km pod Warszawą w dużym gospodarstwie sadowniczym. Pili, bili się i kłócili, ale do kościoła chodzili i na tacę dawali 100 zł. Wobec wnuczek szczodrości nie okazywali. Teściowa, kiedy do nas przyjeżdżała nieustannie wertowała rzeczy dziewczynek i pytała, co jest mi jeszcze potrzebne. Bo jeśli za małe, to odda dzieciom drugiego syna lub do domu dziecka. W zamian nie kupiła wnuczkom nawet pary leginsów.
Uwielbiała grzebać w naszych rzeczach. Dowiedziałam się tego któregoś razu, kiedy ze złością w głosie mówiła do męża, że ciągle tylko sprzątam albo stoję w garach i nawet w szafach i w biurku jest wszystko poukładane. Wtedy nie rozumiałam, o co jej chodzi. Miałam podejście, że powinna być zadowolona raczej niż mnie zwalczać ,bo dbałam o jej syna. Każdego dnia dostawał obiad do pracy, zmotywowałam go do pisania doktoratu, zrobienia uprawnień zawodowych, zagrzewałam do wiary w siebie, a kiedy miał problemy w pracy szukaliśmy razem rozwiązania. Starałam się być dobrą żoną i mamą, dbać o nas. Umówiliśmy się w końcu, że kiedy wrócę do pracy, on mi pomoże, podzielimy się obowiązkami… Ale jak to w życiu bywa, skończyło się na słowach.
Im starsze były dziewczynki, tym mocniej zaczął naciskać na kolejne dzieci, z nadzieją, że wreszcie urodzę syna. Podkreślał, że muszę bardzo tego chcieć, to wtedy przestanę wydzielać substancje, które zabijają męskie plemniki. Na początku się z tego śmiałam, ale po jakimś czasie połapałam się, że mówi to serio. Ja nie czułam się na siłach, by zająć się kolejnymi dziećmi. Byłam sama z całą logistyką. Mąż wszak pracował, musiał się odstresowywać. Po pracy był zmęczony, robił doktorat, wylatywał za granicę robić badania, miał nadzory na budowach, a i koledzy namawiali na wyjścia na piwko. Jeśli wyjścia z nami, to tylko do jego znajomych, bo moi tacy nudni. Kiedy wracaliśmy z tych „spotkań” na ogół upijał się i wymiotował. Nie miało to znaczenia, że są dzieci.
Wmawiałam sobie, że tak też jest w innych rodzinach, a przecież rolą kobiety jest dbać o najbliższych. Dzielnie to wszystko znosiłam, naiwnie myśląc, że to chwilowe, że się zmieni, kiedy wrócę do pracy. Znajomi zaczęli mnie nazywać Matka Polką i jakoś nie odbierałam tego pozytywnie. Jednocześnie zaczęłam się przyglądać innym małżeństwom i o dziwo, mężczyzny tam się bardziej angażowali w opiekę nad dziećmi i w prace domowe, niż mój mąż.
Brakowało mi kontaktu z dorosłymi ludźmi, z ukochanymi końmi, kawałka mojego życia, tego, co porzuciłam dla rodziny. Nie rozumiałam, dlaczego mój mąż może nadal czerpać z życia garściami, znikać z kolegami na wieczór, wracać nad ranem, podziwiać wschody słońca z obcymi kobietami na Openerze, a ja mam siedzieć w domu i niańczyć dzieci. Zaczęłam wymagać, chciałam zawalczyć o kawałek dla siebie, mianowicie 1 x w tyg. jechać do stajni, żeby wsiąść na konia. Nie spodobało się to mężowi na dłuższą metę. Potem uznałam, że muszę wrócić do pracy, żeby mi nie wydzielał pieniędzy, bo powoli zaczął dominować nade mną i szantażować, ze skoro ja nie chcę mieć kolejnych dzieci, to jemu może odechcieć się pracować. Całkowicie zapomniał o tym, na co się umówiliśmy nim zaszłam w ciążę.
Zrodził się we mnie bunt. Zawzięłam się, że mnie się też od życia coś należy. Okazało się wtedy, ze wszystko, co najokropniejsze zaczęło stopniowo wypływać z mojego męża. Niby mnie wspierał, ale de facto za każdym razem cieszył się, kiedy mi coś nie wychodziło. Wróciłam do mojej macierzystej pracy, ale jako mama dwojga dzieci, po 5-letniej przerwie w zawodzie znowu byłam tylko stażystką. Ucięli mi wszelkie świadczenia. Dużo się w pracy zmieniło. Odeszły osoby, z którymi pracowałam. Na mnie też zaczęło się polowanie, więc zrozumiałam, że i moje dni są policzone, bo zatrudnił mnie poprzedni szef, którego obecny nie trawił. Małżonek niemalże klasnął w ręce, kiedy oznajmiłam mu, że wracam na wychowawczy. Od razu zagaił: a widzisz, mówiłem ci, nie wracaj do pracy, a lepiej pomyślmy o kolejnym dziecku. Braciszek przyda się dziewczynkom. Zawzięłam się i poszłam do kolejnej pracy. Wróciłam do tego, co kocham – nauczania jazdy konnej. I od tego czasu zaczęła się na dobre równia pochyła.
Mąż nie chciał dzielić się obowiązkami, nie chciał, bym pracowała. Oczekiwał, że nadal będzie, jak za czasów, kiedy byłam w domu. Pracowałam 4 dni w tygodniu po 6 godzin, a i tak miał nieustannie pretensje, że nie kocham dzieci, że jak mogę im to robić. Do domu wracałam zmęczona, nie podobało mu się to, jak również fakt, że przestawał mieć nade mną kontrolę. Zaczęłam też nieśmiało wychodzić na spotkania z koleżankami. Raz na rok, od wielkiego dzwonu, ale chciałam też, jak on korzystać z życia. Niby się zgadzał na te spotkania, ale ciągle robił mi z tego powodu wyrzuty. Bo zaniedbuję dzieci, bo nie chcą zasnąć, kiedy mamy w domu nie ma. A i tak wracałam najpóźniej o 22:00. Któregoś dnia usiadłam i zaczęłam nad sobą myśleć. Z radosnej, pełnej energii i planów osoby stałam się zalęknioną, przygaszoną i pozbawioną planów szarą myszką. Słyszałam to od wielu bliskich mi osób. „Alka, co się z ciebie zrobiło, ty nie masz już swojego zdania nawet…” Żyłam życiem przez niego narzucanym i nigdy nie pytał, czy mi to odpowiada. Zawsze był on najważniejszy, potem ja i nasze dzieci. Uparłam się, żeby mieć coś swojego, co mi sprawi radość i przyniesie satysfakcję. Żeby życie moje nie było jedynie tym, co zrobić na obiad i na deser i na który plac zabaw iść z dziećmi.
Kiedy otworzyłam stajnię z koleżanką, jego hipokryzja sięgnęła zenitu. Niby mnie wspierał, ale zarazem obgadywał do znajomych. Ciężko pracowałam na rozwój naszego biznesu, a jednocześnie dwoiłam się i troiłam, żeby nie zaniedbać dzieci. Nieraz przyszło mi prowadzić treningi z młodszą córką na rękach. Były stałymi bywalczyniami mojej stajni, spędzały ze mną bardzo dużo czasu po przedszkolu. Z koleżanką rozkręcałyśmy się coraz to lepiej, przybywało klientów. Im lepiej mi szło, tym bardziej zaczął mnie gnoić małżonek. Obgadywał mnie gdzie się da, a w domu pojawiła się przemoc. Nie poradził sobie z tym, że jego bratu rodzi się syn i że kupują z żoną większe mieszkanie. W tym czasie on stracił też bardzo dobrą posadę, jedną z dwóch prac, które lubił. Frustracje sięgnęły zenitu.
Ja robiłam swoje, cieszyło mnie to, że mam swoje konie, stajnię, że mam opinię świetnego szkoleniowca, a do tego mogę się zająć dziewczynkami i wychowują się przy koniach, wśród zwierząt. Wesołe, zdrowe i pogodne. Czego chcieć więcej? Męża pocieszałam, żeby się nie załamywał i szukał pracy w kierunku, który kocha. Niestety… uznał, ze skupi się na dręczeniu mnie o kolejne dzieci i na tym, bym zostawiła stajnię. Z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej. Zaczął bić dzieci, wyżywał się na kocie, mnie zaczął wyzywać i drwić. Po 19 latach wspólnego życia przestałam poznawać człowieka, którego pokochałam.
Przemieniał się w potwora, który niszczy wszystko wokół siebie, bo już nie jest najlepszy i nie ma czym szpanować. Uciekał od nas, urządzał egzaltowane sceny w domu, jak jego matka, szantażował mnie coraz częściej, wymyślał perwersyjny seks, chciał filmy kręcić i wyczułam, że zaczął gromadzić materiał do rozwodu. Zdarzyła się też przykra sytuacja, gdzie młodszą córkę posiniaczył. Zostaliśmy wezwani do przedszkola. Była też policja. Płakał, obiecywał, że się poprawi, pójdzie na terapię, byle nie było reperkusji. Nigdy nie dotrzymał danego słowa. Za to wyprowadził pieniądze ze wspólnego konta na swoje twierdząc, że jest dobre oprocentowanie i żebym mu zaufała, bo wie co robi. Dostępu do konta jednak mi nie udzielił. Zaczął robić zdjęcia każdej chwili spędzonej z dziećmi, a zbyt wiele ich nie było. Połapałam się, że zmierza w kierunku rozwodu.
W tamtym czasie mój tata był ciężko chory, jeździłam z nim na operacje zaćmy. Mieszkał z nami kilka dni. Któregoś dnia zniesmaczony powiedział coś, co mnie z nóg zwaliło. Nigdy się nie wtrącał w moje i siostry małżeństwa, nie komentował, jednak coś w nim pękło i powiedział: „córcia, pakuj swoje i dzieci rzeczy, przeprowadź się do nas, bo on cię zamęczy. Jak on cię traktuje? Jak posługaczkę, a nie żonę”. Wiedziałam, o czym mówi, bo od dobrych kilku miesięcy nie dogadywałam się już z moim mężem. Punkt kulminacyjny nastąpił, kiedy mąż zaplanował wyjazd z okazji 10-lecia naszego małżeństwa, który się zbiegł z początkiem roku szkolnego w pierwszej klasie starszej córki. Widziałam też po moim tacie, jak pogarsza się jego stan zdrowia z dnia na dzień. Widziałam, jak powoli odchodzi. Mój mąż bagatelizował problem. Śmiał się, że jesteśmy przewrażliwione, że on zaplanował cały wyjazd no i nasi rodzice muszą podzielić się opieką nad dziećmi, żebyśmy mogli wyjechać. Poprosiłam, żeby ten wyjazd przełożyć, bo moja mama skręciła kolano, a tata korzystał już z aparatu tlenowego, coraz gorzej chodził. Nie byli w stanie zająć się naszymi córkami. Mama się głównie opiekowała tatą, ja i siostra z racji odległości mogłyśmy tylko jej pomóc doraźnie. A było jeszcze codzienne życie.
Mąż tego nie rozumiał. Obraził się. Orzekł, że dzieci są dla mnie ważniejsze niż on. Ujął się honorem i na 2,5 tygodnia wyprowadził na wieś do swoich rodziców, gdzie kontemplował. Zabrał pieniądze ze wspólnego konta. W domu zostawił ostentacyjnie obrączkę. Spakował kolekcje klocków Lego oraz swoje rzeczy i przeniósł się do rodziców. Oznajmił, że za kilka dni otrzymam pozew rozwodowy. Nawet raz nie zadzwonił zapytać, co z dziećmi. Radziłam sobie ze wszystkim sama. Pomagali mi pensjonariusze i stajenny. Wtedy na dobre podjęłam decyzję o rozwodzie z nim. Na wiosnę też nam taki numer zrobił i wyjechał do rodziców na kilka dni. Pogodziliśmy się potem i znowu zaczął mnie namawiać na kolejną dwójkę dzieci.
Tego wszystkiego zrobiło się za dużo, tego bawienia się moją psychiką, wymuszania, tej przemocy psychicznej, wyzwisk i poniżania, znęcania nad dziećmi i kotem, naśmiewania się z mojej rodziny. Wkrótce mój tata zmarł. Nie chciałam już z mężem rozmawiać, miałam go dość. Nie rozumiejąc, że nie chcę z nim już żyć z powodu jego zachowania, uznał, że mam kochanka. Zgotował mi piekło. Wrócił do domu, pokłóciliśmy się, złamał mi palec i pobił. Był pijany. Przyjechała policja, zabrali go na izbę wytrzeźwień. Ja trafiłam na operację do szpitala. Po powrocie do domu bałam się zasnąć. Byłam przybita po śmierci taty, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, co z życiem moim i dzieci, jaka przyszłość nas czeka… Do tego wspólniczka, widząc, ze mam kłopoty, postanowiła mnie wyślizgać z interesu.
Cały mój dotychczasowy świat się zawalił. Dopadła mnie depresja. Mąż namawiał do samobójstwa. Uznał, że tak będzie lepiej dla dzieci, żeby miały matkę wariatkę, a nie dziwkę. Straszył mnie, że w nocy mnie udusi albo zgwałci (klika miesięcy już nie współżyliśmy). Bałam się go. Włamał się na moją pocztę i komunikatory. Pokopiował wybiórczo luźne rozmowy z kolegą z pracy i z koleżankami. Zaczął mnie śledzić, wgrał aplikację szpiegującą. Przeglądał bieliznę w poszukiwaniu śladów innego mężczyzny. Nie byłam w stanie tego znieść. Chciałam się zabić, ale powstrzymali mnie bliscy, koleżanki i Konrad. Wtedy kolega, dziś już mój partner. Pomógł mi to dźwignąć. Wyprowadziłam się, musiałam sprzedać część moich ukochanych koni, poszłam do innej pracy. straciłam ją przez covid. Były mąż zaczął wywozić dzieci. Chciał mi je zabrać. Co prawda zmusił mnie do podpisania ugody i bardzo niekorzystnych dla mnie finansowo zapisów, bo inaczej to… tu była cała litania. Bałam się, że jest do tego zdolny. Okradł mnie ze wszystkiego, z najlepszych lat życia, ze zdrowia, marzeń i pieniędzy. Zabrał zdecydowanie większą część tego, co razem wypracowaliśmy. Piekło trwało i trwa nadal. A stało się tak dlatego, ze chciałam mieć kawałek siebie, żeby nie być meblem w domu. Chciał ze mnie zrobić to samo, co jego ojciec z jego matką. Zapomniał tylko o jednej ważnej rzeczy, że ja mam swój charakter i da się mnie ugiąć, ale nie da złamać.
W chwili obecnej zaczynam życie od zera, choć już 38 jesieni za mną. Starsza córka nie chce go znać, po tym jak ją podduszał na oczach młodszej. Młodszej zmiażdżył psychikę. Wywozi ją do rodziców. Nie pozwolił uczęszczać na terapie psychologiczne. Nikt nam nie jest w stanie pomóc, sądy i prokuratura nie widzą niczego niestosownego w jego zachowaniu, pomimo raportów kuratorskich, pomimo donosów ze szkoły przedszkola o stosowaniu przemocy. Pomimo tego, że bił, szarpał, podduszał, ciągał za włosy po podłodze, wyzywał, zastraszał i zamykał w ciemnej łazience, że straszył dzieci matką… Bo nie mamy dowodów na przemoc w 4 ścianach. „Przecież żyjecie, o co pani chodzi” – tak skwitował moje doniesienie policjant podczas zeznań ws. o stosowanie przemocy wobec nas.
Polskie prawo chroni oprawcę. Kiedy kobieta reaguje, jest zła, bo występuje przeciwko mężowi. Kiedy nie reaguje – wyrodna matka, która nie dba o dobro dzieci. Niebieska Karta to ściema, że coś się robi. Dobry straszak dla drobnych awanturników i pijaczków. W starciu z psycholami nie ma żadnej mocy. Nikt nie rozumie, że kiedy się jest w związku z takim bydlakiem, człowiek boi się o życie swoje i dzieci. Łatwo powiedzieć: odejdź od niego. Tylko jak i dokąd? Kiedy nie ma się zdrowia i pracy, kiedy brakuje pieniędzy na życie. A kiedy kobieta odchodzi, z pewnością jest dziwką albo rządną kasy suką, która dybie na alimenty. Bo przecież tyle czasu z nim żyła, znosiła te niegodziwości, to dla dobra rodziny powinna zacisnąć zęby. Z takim podejściem się spotkałam.