Go to content

Joanna Brodzik: Dla mnie najważniejsza jest obecność. Właśnie przy stole, często w kuchni, odbywają się najważniejsze rozmowy

– Według mnie ważne jest wspieranie innych ludzi, podążanie za nimi, nie pomniejszanie, nie zatrzymywanie ich w miejscu tylko dodawanie otuchy, żeby nie wahali się wyruszać w swoją podróż, popełniać podczas niej błędy i nie martwić się o to, że cel okazuje się gdzieś indziej niż zakładali… W gruncie rzeczy to droga jest celem – mówi Joanna Brodzik, aktorka, autorka książki „Umami. Opowieści i przepisy”. O przepisach, smakach, bliskości, którą daje stół i jedzenie, ale też o wspieraniu, sile i wstydzie – ta rozmowa jest wyjątkowa.

„Jestem zakładniczką swoich wszystkich zmysłów” napisała pani w swojej nowej książce „Umami. Opowieści i przepisy”.

Napisałam to troszeczkę z przymrużeniem oka,niemniej tak, bardzo ważną rolę w moim życiu odgrywa zmysłowe postrzeganie rzeczywistości. Dane mi jest duże uwrażliwienie na to wszystko co płynie z możliwości odbierania świata za pomocą bodźców: zapachu, smaku, wyglądu, dotyku, dźwięku. O tych wszystkich pięciu, a nawet sześciu zmysłach, bo i o intuicji wspominam, o ich znaczeniu dla mnie mówię otwarcie. To także zaproszenie dla czytelnika, czytelniczki, żeby sprawdzili, które z tych zmysłów są im najbardziej bliskie i dlaczego?

To również zaproszenie do pewnego stylu narracji, bo „Umami” to moja wyśniona gawęda literacka, pełna anegdot i opowieści, książka będąca zaproszeniem do wspólnej przygody i podroży.

Przeczytałam, że „umami” to krągły, mięsisty, pełny. A dla pani co to znaczy?

Tłumaczenia są bardzo różne, to piękne, nieuchwytne „international word”, bo umami jest rozpoznawalnym na całym świecie jako ten piąty, po słodkim, słonym, kwaśnym i gorzkim, smak. To jest też dla mnie w tym słowie fascynujące, że jest „trudno przetłumaczalne” i właściwie dla każdego oznacza coś innego. Tłumaczone jako dokończony smak, mięsny, bulionowy, pełny. Kiedy ja je usłyszałam pierwszy raz kilka lat temu, skojarzenie miałam jedno, umami, czyli „jak u mamy”. Jak się okazuje to skojarzenie ze związkiem frazeologicznym funkcjonującym w języku polskim: „jak u mamy”, pojawia się w wielu głowach. To inaczej odwołanie do smaku dzieciństwa, do którego tęsknimy, którego poszukujemy i który, jeśli jesteśmy osobami gotującymi, próbujemy odtworzyć. To porównanie wydało mi się najlepsze i za tą myślą poszłam, gdy zaczęłam pisać książkę, która nosi nazwę: „Umami, opowieści i przypisy”.

Dużo mówi pani o tradycji, o tym, jak dziedziczymy przepisy i że czasem fajnie odkryć, skąd się wzięły. Tak jak pani babcia obcinała zawsze schab, robiła to też pani mama, a gdy pani spróbowała dowiedzieć się dlaczego, okazało się, że babcia go obcinała, bo po wojnie miała za małą brytfankę. I duży schab po prostu się w niej nie mieścił.

W tych fantastycznych momentach, dzięki spotkaniom autorskim, gdy spotykam innych ludzi, jestem obdarowywana historiami o przeróżnych rodzinnych pomyłkach, anegdotami, z których wynikają nowe przepisy, kolekcjonuję je w głowie i kto wie, co z tego wyniknie. Wzrusza mnie, że moje wspomnienia uruchamiają czyjeś wspomnienia albo gotowość, by szukać, jak to robiło się u niego w domu. Wierzę, że nasza pamięć kulinarna jest bardzo ważna.

Pamięta Pani jakąś rodzinno–kulinarną historię, którą usłyszała pani na spotkaniu?

Jedna z czytelniczek powiedziała, że dzięki mojej książce przypomniała sobie, że u niej w domu gotowało się schab po piętnaście minut przez trzy dni, o ile pamiętam w roztworze wody i mleka. Poprosiłam panią o znalezienie tego przepisu i przesłanie mi. Dostałam go i zamierzam wypróbować, jeśli się uda na pewno przepisem podzielę się z czytelnikami.

Kiedy Pani jest smutna, melancholijna to Pani gotuje, je?

Przypomina mi się wyznanie, które usłyszałam na spotkaniu czytelniczym: „Ja to mam tak, że gdy czuję się nie najlepiej to nie wchodzę do kuchni, bo uważam, że to może zaszkodzić temu, co bym chciała tam zrobić”. Utkwiło mi to w pamięci, bo opisuje, jak bardzo różnie działa na nas gotowanie.

Mnie koi gotowanie jako medytacja w ruchu, obieranie jabłek na szarlotkę, ziemniaków na placki ziemniaczane. Jeśli potrzebuję, jak to się u nas w domu mówi, „przekminić” pewne rzeczy to wykonuję proste czynności, które na co dzień mogą być męczące – wypakowywanie zmywarki, struganie, obieranie, tarcie– powtarzalne czynności, pozwalające znaleźć ukojenie.

Wciąż nigdy nie je pani pośpiesznie, kompulsywnie, nad blatem? Udaje się utrzymać ten rytuał posiłków?

Nie tylko utrzymać, ale też rozwijać rytuał celebrowania posiłku nawet, a szczególnie, gdy go robię tylko dla siebie. Świadome przekierowanie chęci pospiesznego, bezrefleksyjnego pochłonięcia jedzenia na rzecz zatrzymania się, podarowania sobie małej uroczystości wydaje mi się być ważnym elementem szacunku do samej siebie. I to jest prosty mechanizm, nic nas nie kosztuje, może trzy minuty dłużej, za to efektem jest dobre samopoczucie, poczucie zaopiekowania się samą sobą. Moja świętej pamięci babcia Jadzia mówiła, że możesz mieć tylko dwa jajka i zjeść je złorzecząc przy lodówce na swój los, albo możesz je utrzepać i zrobić puszysty omlet, który zjesz przy zapalonej świecy albo jeszcze się nim z kimś podzielisz. To jest chyba też o prostym sposobie, żeby codzienność uczynić nieco bardziej piękną.

To pani filozofia życia? Szklanka jest do połowy pełna?

Dokonuję tego wyboru świadomie. Mogę się ewentualnie co pewien czas rozczarować, ale to i tak jest, według mnie, najbardziej opłacalna technologia obsługi rzeczywistości. (smiech)

Powtarza Pani: ważne jest dla mnie najpełniejsze doświadczanie życia. I nie chodzi tylko o gotowanie, uwielbia pani bazary, podróże, teraz ograniczone…

Ograniczone, jeśli uznamy, że to ograniczenie jest. Bo ograniczeń różnego rodzaju doświadczamy przez całe życie. Jak się okazało podczas pracy nad „Umami…”, można zafundować sobie podróż, nie ruszając się z domu. I ja to robiłam. Kiedy w pierwszym lockdownie zaczęłam pisać, zanim powstała w mojej głowie myśl, że ta książka może w ogóle być wydana, zaczęłam pracować nad tym tekstem przede wszystkim dlatego, żeby mieć poczucie sensu i celu. Żeby się w nim schronić, żeby też, nie mogąc podróżować, podróżować. Podróżować przez wspomnienia, kontynenty, tematy i w ten sposób zapełniać tę przestrzeń, która w sposób fizyczny podróżą zapełniona być nie mogła.

A ja rzeczywiście, jeśli tylko mogę, podróżuję. I uważam, co podkreślam w „Umami…”, jako swój bardzo osobisty pogląd, że wydawanie pieniędzy na podróże jest jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym, sposobem na ich wydawanie. Dla mnie podróżowanie jest nieustannym tropieniem smaków i zapachów, dowiadywaniem się, jak i dlaczego odżywiają się ludzie w innej części świata. To jest też mój klucz, żeby tę inną część świata poznawać. Jedni zbierają muszelki, inni galopują przez galerie i muzea, a ja szukam bazarów, targów, miejscowych knajpek, gdzie jedzą miejscowi i z tej perspektywy poznaję kraj.

Wojciech Modest Amaro powiedział kiedyś, że polski smak to las, a Pani zdaniem polski smak to? A włoski? Barceloński?

Barcelona to Manzanilla, oliwki marynowane w zalewie z dodatkiem rumianku, to kojarzy mi się z La Ramblą, targiem św. Jakuba, wspaniałym bazarem. Włochy chyba najbardziej toskański chleb bez soli, który z odrobiną oliwy, posypany solą zamienia się w idealną pełną umami ucztę. A jeśli chodzi o Polskę to tych smaków, jak to mówiły moje dzieci, gdy były małe, kiliardy. Świeży borowik, zapach grzybni, polnych kwiatów, miód, prawdziwy nasz chleb na zakwasie, sery z Korycina, i oczywiście powidła moje rodzinne

Napisała pani, że karmi się nie tylko jedzeniem, ale też przyjaźnią, miłością… jak się je pielęgnuje?

Trzeba się na nie po prostu otworzyć i zechcieć zaprosić do swojego stołu choćby był wielkości pudełka od zapałek albo w ogóle go nie było. Zdarzyło mi się biesiadować przy rozciągniętym na podłodze papierze, bo stół miał dopiero powstać, a jedną z najbardziej romantycznych i uroczystych kolacji z moimi przyjaciółmi miałam przyjemność zjeść siedząc na „gołej” trawie podczas festiwalu, gdzie pracowaliśmy.

Dla mnie najważniejsza jest obecność, bliskość, to właśnie przy stole, często w kuchni odbywają się najważniejsze rozmowy. Ja sobie taką obecność i bliskość bardzo cenię, to niezbywalna część wspólnych posiłków.

Ufa Pani ludziom, choć czasem zawodzą? To takie nietypowe dla nas, Polaków. My wolimy szukać w ludziach słabości, wytykać im je.

Przychodzi mi do głowy, żeby przywołać cytat z prof. Bartoszewskiego, który powiedział kiedyś, że niezależnie od tego w jak trudnych warunkach przychodzi nam mierzyć się z rzeczywistością, to co jest niezbywalne i czego nikt nie może nam odebrać to to jest wolna wola reagowania i to, co zrobimy wobec tego co nas spotyka. To chyba najpiękniejsze słowa, którą mogą być dla pani odpowiedzią.

Pierwszy rok życia pani dzieci, gdy nagle siedziała pani w domu, a rytm dnia wyznaczały te same czynności, pierwszy rok na studiach, gdy było tak ciężko… Jak wtedy pani wyciągała z rzeczywistości to, co dobre?

W takich momentach staram się sięgnąć w głąb siebie i przypomnieć sobie, że nawet w najciemniejszym mroku jest iskierka nadziei, że nawet najtrudniejszy czas minie, wszystko się ułoży, i kto wie, ile dobrego może z tego wyniknąć. Ta myśl, nawet w najtrudniejszym momencie, pomaga. Dużą paralelą, prawdziwą, jest to, że mogę dziś rozmawiać z panią o „Umami….”. Mogę tę książkę wziąć do ręki, cieszyć się spotkaniami z ludźmi, którzy przychodzą i mówią mi, że ona im daje ciepło, karmi ich opowieściami i historiami. „Umami…” jest dowodem, że nawet z najtrudniejszego czasu może wyniknąć coś wspaniałego, pięknego, co nas poprowadzi ku nowej przygodzie.

Ciągle jest pani w drodze?

Tak, bliskie jest mi bardzo powiedzenie: „Hej, przygodo”. Ogromną frajdą jest odkrywanie za następnym zakrętem czegoś nowego. Chcąc podnieść swoje kompetencje jako prezeska fundacji zajmującej się zmianą świadomości społecznej wobec osób z niepełnosprawnością i pracującą z zespołem ludzi, skończyłam szkołę trenerów, a chwilę później okazuje się, że być może będę organizować warsztaty kulinarne, gdzie gotowanie jest tylko pretekstem. Będę miała możliwość, żeby spotykać się z ludźmi i dawać im wskazówki odnośnie aktywnego słuchania, czy pracy na mocnych stronach. I te kropki łączące się w nowe przygody, odkrywanie nowych możliwości to czysta radość życia.

To jest ta intuicja, o której czasem pani mówi, że robi rzeczy z szacunku do niej, chociaż wydaje się to przeczyć rozsądkowi?

Tak, to dokładnie to. Nawet jeśli czasami, a zdarzało mi się to już kilkakrotnie, otoczenie z niedowierzaniem albo lekkim sarkazmem kręciło głową na moje kolejne pomysły, a ja czuję mocno, ze to jest właściwy krok– po prostu go robię. Czasami żałuję, ale naprawdę rzadko.

Na co ktoś kręcił głową? Na książkę? Szkołę trenerów?

Na książkę, na szkole trenerów, na wybór uczelni i wiele innych rzeczy. Nikomu nie można zabronić marzyc. Nie można zabronić tych marzeń realizować.

Niektórzy, jak słyszą od bliskich: „Nie rób tego, bez sensu”, od razu się załamuje, pozbawia ich to siły.

Myślę, że warto iść za tym, co się czuje, czego się chce. Znów się odwołam do babci Jadzi, która mówiła: „Możesz być śmieciarzem, ale pamiętaj, żeby być najszczęśliwszym i najlepszym śmieciarzem w mieście”.

Ale nie ma w tym nadmiernego perfekcjonizmu. Myje pani okna i myśli: „już jak to robisz, zrób dobrze”. Babcia nie była perfekcjonistką?

Nie, o nie. Kto raz widział, jak babcia Jadzia gotowała ten wie, że nie była perfekcjonistką. Miała ogromny dystans, poczucie humoru i armagedon, który urządzała w kuchni kwitowała stwierdzeniem, że jak posypie trochę okruszków to na pewno skrzaty przyjdą i posprzątają. (śmiech)

Według mnie ważne jest wspieranie innych ludzi, podążanie za nimi, nie pomniejszanie, nie zatrzymywanie ich w miejscu tylko dodawanie otuchy, żeby nie wahali się wyruszać w swoją podróż, popełniać podczas niej błędy i nie martwić się o to, że cel okazuje się gdzieś indziej niż zakładali… W gruncie rzeczy to droga jest celem.

Tą drogą było też przyznanie się: „Wstydzę się, że czasem nie cierpię swoich dzieci. Że moja lewa pierś jest pusta. Że jestem niewystarczająca”?

Wypowiedzenie wstydu powoduje, że przestaje nas zżerać. Brene Brown, która była dla mnie jedną z wielu bardzo ważnych inspiracji, by stworzyć akcję: „A ty czego się wstydzisz” wiele lat badając emocje wstydu i poczucia winy,  dowiodła tego, że wstyd wypowiedziany, podzielony z kimś przestaje mieć niszczącą władzę nad człowiekiem, który go doświadcza. A z kolei inny terapeuta zaangażowany w temat wstydu, David Hopkins dowodził, że osoby doświadczające wstydu są bardzo słabe fizycznie, mają słabą odporność. Opowiedziałam o swoich wstydach, żeby inni poczuli, że otworzenie się i powiedzenie o tym jest okej. Że nikt z nas nie jest sam. Zresztą, jak się okazało, akcja bardzo rezonowała z innymi, zareagowało na nią ponad milion osób. Cieszę się, że mogłam wykorzystać 20 lat pracy na rozpoznawalność i zostać twórczynią akcji, by tak wiele osób mogło się ze swoimi wstydami rozprawić.
Dla mnie przyznanie się do tego, że czuję się niewystarczająca było aktem odwagi. A jak powiedziała Brene Brown odwaga to przepracowany akt strachu.

Tego wstydu już mniej? Dojrzałość przyniosła ukojenie?

Jestem codziennie dalej w drodze, świadomiej niż byłam wczoraj i staram się tego kursu trzymać. (Śmiech)

Kiedyś dźwigała Pani dużo na plecach. Teraz też pani dźwiga?

Zdecydowanie sprawniej deleguje odpowiedzialność na ludzi dookoła siebie i to jest bardzo uwalniające.

Ale wynosi pani naczynia z pokoju synów?

Jeśli zajęci są procesem edukacyjnym w trybie online to należy ich w tym procesie wspierać, choćby wynosząc naczynia, żeby nie siedzieli przy zabrudzonych i pustych, prawda? (śmiech)