I nadeszła na mnie kolej. Dieta Dąbrowskiej. Długo się wahałam, a raczej wąchałam z tym pomysłem. Czy dam radę? Czy to w ogóle ma sens? Ja i dieta Dąbrowskiej? Same warzywa? A co z ukochaną szyneczką, suszoną kiełbaską? Jak się bez tego najeść?
Doszłam jednak do ściany. Pal sześć z wagą, bo te kilka kilogramów wiedziałam, że i tak zrzucę do wakacji – wystarczy więcej ruchu i mniej jedzenia wieczorem. Ale ból żołądka dawał się we znaki już bardzo. Tak już mam, że stres, niepokój, lęk kumuluje mi się w brzuchu, co skutkuje naprawdę mało komfortowym stanem.
Raz w życiu byłam na diecie, po urodzeniu drugiego dziecka. Szczerze mówiąc wtedy zrozumiałam, że naprawdę jesteś tym, co jesz, że twój organizm działa pod dyktando tego, czym go nakarmisz. Dieta była zdrowa, rozsądna, schudłam na niej 20 kilogramów w pół roku, które nigdy nie wróciły, a jednocześnie ta dieta pozwoliła zmienić nawyki żywieniowe mojej rodziny. Dlaczego o tym piszę, bo dieta Dąbrowskiej niosła nadzieję, że dam oddech mojemu organizmowi, że go faktycznie oczyszczę, choć do końca nie wiem, z jakich toksyn, z jakiś na pewno.
Znajoma, która dwa lata temu wytrzymała na diecie Dąbrowskiej sześć tygodni napisała: „Tylko uważaj, słuchaj swojego organizmu”. Taki miałam zamiar, poza tym mowy nie było o sześciu tygodniach, ale jedynie o 10 dniach.
Dieta Dąbrowskiej – menu
Jak na mnie przystało, zaczęłam spontanicznie. W poniedziałek rano zaglądając do lodówki stwierdziłam: a trochę warzyw jest, może spróbuję. I poszło. Podgryzałam paprykę, pomidory, seler naciowy, ogórek cały dzień. Po południu wyskoczyłam na zakupy, żeby zrobić zapasy i ugotować zupy. Zaczęłam od kapuśniaka z kiszoną kapustą i buraczkowej, czyli warzywa ugotowane na wodzie i dodane odpowiednio kapusta lub buraki. Doprawione wszystko dość mocno. W lodówce znalazły się jeszcze cukinia, dynia, marchewki, seler, które wrzucałam do piekarnika posypane ziołami. Było pysznie. Jak jeszcze dodać do tego koktajle, to naprawdę robiło się smacznie. Fakt, że na tym poście można jeść jabłka, pomarańcze, kiwi, dodawało smaku właśnie koktajlom z udziałem szpinaku, jarmużu, korzenia pietruszki.
Szczerze – czekałam na kryzys. Na bóle głowy, zimno, o którym wszyscy wokół pisali i przed czym ostrzegali. Tymczasem ja przez pierwsze cztery dni byłam jak na haju. Roznosiła mnie energia, minęła senność, apatia, mogłam góry przenosić. Nawet wyjazd służbowy mi nie przeszkodził w diecie. W pudełka popakowałam warzywa, na miejscu piłam zieloną herbatkę, koktajle bez cukru. Można? Można.
W szósty dzień wzięłam się za poważne gotowanie z zamiarem zrobienia gołąbków warzywnych. To nie był dobry pomysł, bo mi zupełnie nie podeszły, może za duża ilość pietruszki, a może szóstego dnia już wszystko smakowało mi tak samo. Marzyłam o soczewicy, którą mogłabym dodać, o oliwie do sałatki, orzechach, serach. O dziwno na dalszy plan odeszły myśli o mięsie. Żołądek nie bolał, pomyślałam, że zacisnę zęby i wytrzymam. W niedzielę już mnie nosiło, brakowało mi kalorii, zaczęłam robić się głodna. Poszłam na długi spacer, żeby odroczyć pokusę sięgnięcia po to, co zakazane.
Kolejny dzień uratowały mnie znowu zupy. Ogórkowa, dyniowa. Jedzone na zmianę pozwoliły przetrwać następne dni. Ale było coraz gorzej. Ósmego dnia byłam już słaba, kręciło mi się głowie, dziewiątego złapałam zadyszkę wchodząc na drugie piętro. I spać. Dużo spałam. Nawet dziewięć godzin w nocy. Miałam problem z rozruszaniem palców do pisania, a to nie było już przyjemne. Śmiałam się, że mój mózg odlicza już godziny do końca głodówki. Dziesiątego dnia wieczorem zjadłam twarożek. Nie wytrzymałam. Smakował niebiańsko. Najlepsza rzecz, jaką przyszło mi zjeść, nie mówiąc o jajecznicy z warzywami na drugi dzień rano.
Wytrzymałam. Łatwo nie było. Właściwie im dalej w las, tym dla mnie trudniej, ale jak powiedziała znajoma – słuchałam siebie. Wnioski?
Dieta Dąbrowskiej efekty
– czuję się świetnie, lekko, nie boli mnie brzuch
– cera wygląda zdecydowanie lepiej, sińce pod oczami stały się jaśniejsze, cellulit, z którym zawsze walczę – mniej widoczny
– nie wytrzymałabym dłużej niż 10 dni; pomimo wielu przypraw, pomysłów na jedzenie warzyw, w pewnym momencie zaczęły mi one rosnąć w buzi, nawet ukochany kalafior był ciężki do zjedzenia
– ciągłe uczucie pragnienia – cały czas chciało mi się pić, nieustannie, co akurat było bardzo dobre, bo do wody, herbat nie musiałam się wcale zmuszać
– czy schudłam? Myślę, że tak, choć na wagę nie wchodziłam, ale po sobie widzę, że to jakieś trzy kilogramy mniej, fajny efekt uboczny, pytanie, ile to wody, a ile tłuszczu
– po raz kolejny przekonałam się, że naprawdę jesteś tym, co jesz, im zdrowiej, tym lepiej funkcjonujesz.
Prawda jest taka, że nie był to dla mnie też wielki detoks od używek. Kawę piję bardzo rzadko, cukru też niewiele używam, słodyczy prawie nie jadam, więc brak tych rzeczy, który innym daje się we znaki bardzo, mi nie dokuczał aż nadto. Mam poczucie, że ten post był naprawdę prozdrowotny, a przede wszystkim zwracający uwagę na to, co i jak jem.
Co dalej? Szczerze – próbuję nadal nie jeść mięsa. Przynajmniej przez kolejne dwa tygodnie. Nie zarzekam się, że już nigdy, bo tego nigdy nie wiadomo, ale mój organizm dał mi wyraźny sygnał – domagał się zdrowych tłuszczów i białka, ale w nabiale, warzywach strączkowych. W ogóle nie mam ochoty na mięso. Kto wie, może to ono obciążało mój organizm za bardzo? Czas pokaże. Teraz smażę kotlety z soczewicy, z kalafiora, ziemniaków, które smakują niebiańsko.
Jedno jest pewne – jeśli chcesz przejść przez post Dąbrowskiej, nie myśl o odchudzaniu, zrób to dla swojego organizmu. Zadbaj o siebie, wsłuchaj się w to, co ci podpowiada. Tę wiedzę warto przyswoić i wdrożyć w życie, żeby poczuć się lepiej ze sobą, odzyskać energię, chęć do działania i poczucie, że w końcu robię coś tylko dla siebie. Powodzenia.