– Nigdy nie wiesz, czy gdzieś indziej nie jest gorzej – mówił mi kolega, kiedy głośno myślałam o zmianie pracy. – Możesz trafić z deszczu pod rynnę – dodawał. Nie chciałam wierzyć, że w innej firmie może być tak samo, że wszędzie jest mobbing. Bo kim wtedy jest pracownik? Wyrobnikiem, na którym można wyładować swoje humory, którego uważa się za gówno, za niezdolnego samodzielnej pracy?
Jak najdalej od korporacji
Przecież jesteśmy dorośli. Idziemy do pracy wiedząc, co musimy zrobić, jakie są nasze obowiązki. „Przestań, u nas dzień zaczyna się od kawy i plotek. Chodź do nas, jak ci źle” – mówi znajoma, która pracuje w budżetówce. Tam nigdy specjalnie nikt się nie przemęcza. Usłyszałam kiedyś stojąc w kolejce rozmowę dwóch kobiet, które znałam z urzędu. „Wiesz, byłam z kierowniczką dziś na targu, super mają truskawki, wstąpiłyśmy jeszcze do cukierni na kawę”. Ręce mi opadły. Ciekawe, kiedy będę mogła odebrać dokumenty, na które tydzień już czekam, skoro one mają czas na zakupy w czasie pracy.
Ja mam problem z umówieniem się do lekarza na badania, bo w mojej firmie niemile widziane są nieobecności, nawet te sensownie usprawiedliwione i zaledwie godzinne.
Pracuję w firmie reklamowej. Polskim oddziale, siedziba firmy jest w Niemczech. Opracowujemy strategie marketingowe dla różnych firm. Łącznie jest nas około 40 osób, rotacja jest duża, więc nigdy nie wiadomo, ilu jest nas dokładnie. Ktoś na wypowiedzeniu, macierzyńskim czy okresie próbnym.
Jak zobaczyłam ofertę pracy, byłam zachwycona. Wcześniej pracowałam w dziale reklamy jednego wydawnictwa. Dość dużego. Tam presja na wynik była ogromna. Wiadomo, ile sprzedasz reklamy, tyle pieniędzy będzie miała firma, a ty odpowiednią prowizję. Każdy patrzył ci na ręce i wykorzystywał moment, kiedy podwinęła ci się noga. Strach było pójść na zwolnienie. Koledzy podbierali sobie klientów, obniżali stawki, negocjowali ceny.
Kryzys w firmie powodował, że było coraz gorzej. Ze stresu nie spałam. Bałam się, co zastanę wchodząc rano do firmy, czy dzwoniąc do swojego klienta nie usłyszę, że godzinę temu podpisał umowę z moją koleżanką zza biurka. Kiedy naszym szefem został kolega z działu, poszłam na zwolnienie. Nie podołałam presji, jaką wywierał na wynik finansowy. Od naszej pracy uzależniony był jego sukces. Można sobie wyobrazić, co się działo. Ktoś, kto chwilę wcześniej siedział z nami biurko w biurko, teraz wyzywał nas od debili, kiedy nie udało się podpisać zlecenia z klientem.
Powiedziałam: „Dość, nie pozwolę się traktować, jak wyrobnika,a potem żeby ktoś inny zgarniał za to pochwały i nagrody”. Zwolnienie od psychiatry. Stany lękowe, początek depresji. Dałam sobie czas. Zwolniłam, zadbałam o siebie. O dom, dzieci. Po kilku tygodniach zaczęłam przeglądać oferty pracy. Odrzucałam te, w których pojawiało się: „Premia za wyniki” czy „Premiowy system wynagrodzenia”. Nie chciałam żadnych premii, wiedziałam, że wiąże się to z wyścigiem szczurów, z podkładaniem sobie świń, choćby nie wiadomo, jak na początku zespół był zgrany. Pieniądz rządzi światem, także w takich firmach. Niestety. Nie chciałam też trafić po raz kolejny do działu sprzedaży. Najbardziej niewdzięczna praca, bo wszyscy od ciebie oczekują, że zarobisz na utrzymanie firmy. Dopóki idzie świetnie, noszą cie na rękach, kiedy przychodzi kryzys, jesteś pierwsza do odstrzału.
Idealne oferty pracy
No więc szukałam pracy. Byłam ostrożna. Nie chciałam po raz kolejny przeżyć tego samego. Mąż mówił, żebym się nie spieszyła. I w końcu trafiłam na ofertę wymarzonej przeze mnie pracy. Gdzie ważna jest kreatywność, obiecany elastyczny czas pracy, zgrany zespół (choć tu zawsze byłam ostrożna), a co najważniejsze, firma niemiecka, czyli zachodnie standardy pracy, a nie rodem od polskich dorobkiewiczów.
Rozmowa kwalifikacyjna. Bardzo miło. Kadrowa i kierowniczka działu, w którym miałabym pracować. Po angielsku – wiadomo, chodzi o kontakt z niemieckimi współpracownikami. „Miewamy wyjazdy integracyjne do Niemiec, czy będzie pani dysponowała czasem”, pytają, a ja myślę: „Super, w końcu coś dla pracowników”, zwłaszcza, że usłyszałam o wspólnych imprezach, szkoleniach. W końcu inwestują w zespół. „U nas pracuje się od 8 do 16:00, bez nadgodzin, nie przenosimy pracy do domu”, nie pytam więc o elastyczny czas pracy. Brak nadgodzin mi wystarczy. Żadnych maili po godzinach, dopracowań projektów wieczorami.
Kolejna rozmowa z dyrektorem oddziału. Interesuje go jedynie moje doświadczenie zawodowe, kiedy pada pytanie, dlaczego odeszłam z poprzedniej firmy mówię: „Wypaliłam się, szukam nowych wyzwań”. Widać, to mu wystarczyło. Dwa tygodnie później zaczęłam u nich pracę. Cieszyłam się, że jestem z dala od korporacyjnego klimatu, w zespole, gdzie pewnie wszyscy się znają, bo w końcu nie było nas zbyt dużo. Bez dress codu. Mogłam iść w tenisówkach do pracy. W końcu.
Miłe (nie)dobrego początki
To był czas urlopów, więc ludzi w firmie trochę mniej. Moja nowa kierowniczka na wakacjach, a ludzie świetni. Poznałam każdego. Obowiązkowe było przejście wszystkich działów, poznanie specyfiki pracy każdego z nich. Z tej radości, że w końcu zawodowo znalazłam się we właściwym miejscu, upiekłam ciasto dla wszystkich na miły początek.
„Magda, a jak uzbiera się więcej minut przed przyjściem do pracy, to można sobie odebrać wolne?”, spytałam koleżanki po kilku dniach. Odbijaliśmy się na wejściu i wyjściu z pracy. Czasami zdarzało mi się być 10 minut przed czasem. Miło, jak uzbiera się godzina wolna. Magda spojrzała na mnie: „No co ty? Nikt ci nie mówił, że musisz być pięć minut przed czasem, a jak przyjdziesz szybciej nikt dziękować ci nie będzie”, no tak przecież nie muszę być szybciej. Zdziwiłam się jednak, gdy kolega musiał zostać pół godziny dłużej w pracy za ośmiominutowe spóźnienie. „Pół godziny? Przecież to przegięcie”, mówiłam, ale on tylko machnął ręką: „Moja wina, zagadałem się u syna w przedszkolu”. Okazało się, że to standard. Przyjdziesz szybciej – twoja sprawa, spóźnisz się powyżej 5 minut, odrabiasz pół godziny. Za spóźnienia obcinana jest premia.
Z deszczu pod rynnę?
Sielankowa atmosfera nagle się skończyła. Po urlopie, moich dwóch tygodniach pracy, wróciła kierowniczka. Siedziała w przeszklonym gabinecie. Zresztą tak było w każdym dziale. Duży pokój i kierownik za szybą. Wszyscy w moim dziale jakoś dziwnie przycichli. Najpierw usłyszałam, że niezła ze mnie gaduła. No tak, lubię rozmawiać, poza tym nie wszystko da się omówić na mailu. Po co słać do siebie zza biurka kolejne wersje hasła reklamowego, skoro możemy to ustalić na głos, robiąc burzę mózgów. Kilka dni później usłyszałam od kolegi: „Wyślij mi to mailem proszę, zobaczę i napiszę, co zmienić”. Było to tak znaczące, że nie zaprotestowałam. Atmosfera się zagęściła, czy tylko mi się wydawało?
Na przerwie obiadowej usłyszałam, że nie możemy wszyscy na raz wychodzić z pokoju, ktoś musi zostać, jakby dzwonił telefon. W kuchni każdy patrzył na zegarek. Obiad trzeba było zjeść w maksymalnie 15 minut. Nie było krzeseł, tylko wysokie stoły, przy których jadło się na stojąco. „Żebyśmy za długo tu nie siedzieli i nie gadali”, tłumaczono. Poczułam w głowie lekki niepokój. Ale obiecałam sobie nie popadać w paranoję. To przecież niemożliwe, żeby wszędzie było tak samo. Powrót kierowniczki sprawił, że wszyscy chodzili spięci, przestaliśmy żartować i rozmawiać między sobą. Myślę: „Dobra, nowy projekt, wszyscy nerwowi”.
W regulaminie pojawił się zakaz używania własnych telefonów do prywatnych rozmów. Dwa dni po jego wprowadzeniu kierowniczka przez 15 minut darła się przez telefon na swojego syna, któremu nie poszedł jakiś sprawdzian. No tak, ona wprowadziła zasady, mogła je łamać.
Wódka i pierogi w nagrodę
Na mailu zdjęcie z monitoringu korytarza firmowego. Podpis: „Pamiętajcie proszę, że nasz budynek jest monitorowany, wychodzenie z biurowych pomieszczeń jest odnotowywane”. Brakowało tylko dopisku: „Wiemy, co robisz w drodze do kibla”.
15 minut przerwy obiadowej, 5 minut na pozostałe czynności – zrobienie kawy, herbaty, siku. Monitoring na komputerach, to norma już teraz. Nikogo nie dziwi. Ale kiedy kolega z innego działu dostał naganę za opłacenie przedszkola córki w godzinach pracy, byłam jednak w szoku. Przecież to chwila. Nie można być przez osiem godzin kreatywnym non stop.
Ściągnęłam różowe okulary. Albo inaczej. Ktoś mi je brutalnie zrzucił tuż przed firmowa Gwiazdką. „Dostajemy coś w kopertę z okazji Świąt?”, pytałam pamiętając o obietnicach wynagradzania pracowników imprezami i szkoleniami. „Olka, jeszcze się nie nauczyłaś, że tu nic się nie dostaje?”, odpowiedział kolega. Impreza była obowiązkowa. Pół godziny po pracy podjeżdżał po nas autokar, żeby zawieźć do knajpy. Przebierałyśmy się w firmowej toalecie i nad zlewem robiłyśmy makijaże wieczorowe. Trzeba było się świetnie bawić. W końcu spłynęła na nas dobroć szefa w postaci wódki na stołach i pierogach z kapustą i grzybami.
Za szkolenie zapłać sam
Z nowym rokiem premie zamieniono na nagrody uznaniowe. Musieliśmy podpisać aneksy do umów o pracę zrzekając się zapisanego w nich prawa do premii. Nie podoba się, możesz złożyć wypowiedzenie. Nagrody łatwiej cofnąć. Za byle co. Za jedno zwolnienie lekarskie potrącano 25% nagrody. Więc ludzie przychodzili z gorączką do pracy. Szczęście miał ten, kto posiadał dzieci i chorował w tym czasie, kiedy one. Tu nagrody nie zmniejszano.
Kładziono nacisk na rozwój zawodowy pracowników. Udzielano nam za darmo pomieszczenia do nauki niemieckiego, ale za lekcje musieliśmy już płacić sami: „Wynegocjowałem dla was zniżkę”, mówił szef dając do zrozumienia, kto z lekcji powinien skorzystać. Szkolenia odbywały się w weekend, a nagrodą za obowiązkowy udział była darmowa pizza w poniedziałek. Jedna na cztery osoby.
Nie wierzyłam, że to się znowu dzieje. Nie, nie było wyścigu, były zastraszone szczury, które bały się wejść do firmy, kiedy szef był szybciej od nas. To wróżyło kłopoty. Przeglądanie naszych komputerów, czasów logowania do systemu, wyjść do toalety. Najczęściej robił to tuż przed wypłatą nagród. Rozmowy roczne z pracownikami odwołał głośno mówiąc, że nie przewiduje podwyżek, bo jego zdaniem pracownicy tylko
o podwyżkach chcą rozmawiać. Koleżance, która zagroziła odejściem dał 17 złotych netto podwyżki. „Zadowolona?”, spytał. Nikt nie poszedł się więcej wykłócać. 17 złotych to jałmużna, dowód upokorzenia, wartość wkładanej pracy.
Praca ponad wszystko
„Kiedy jesteś w pracy, oczekuję, że poświęcisz się jej w 100%, na prywatne rozmowy masz czas po pracy”, powiedziała kierowniczka, kiedy usłyszała, jak z koleżanką rozmawiałam o dzieciach. Następnego dnia nie poszłam do pracy. Mąż mówił, że wyolbrzymiam, że przecież byłam taka zachwycona. „Nie jesteś przewrażliwiona? Może ona miała gorszy dzień, tobie też się przecież zdarza”. Tylko tych gorszych dni baliśmy się najbardziej. Kiedy wchodziła i nie odpowiadała na „cześć” wiedzieliśmy, że czeka nas ciężki dzień. Każdy pakował nos w monitor i zapadał się w fotel, byleby tylko nas nie zauważyła i nie wezwała kogoś do siebie. Bo wtedy już różnie bywało. Od sprzątania biurka, przez robienie miesięcznego raportu i tłumaczenie się z każdej minuty wylogowania na komputerze. Bo wylogowywać się trzeba było nawet wtedy, gdy wychodziło się do toalety lub kuchni wstawić wodę na kawę.
Czułam, jak się zapadam w siebie. Śniło mi się, że zapomniałam hasła do logowania. Że zepsuła się karta do czytnika na wejściu do pracy. Wiedziałam, że codziennie wracam tam, gdzie nie chciałam już nigdy być. Ale bałam się, że wszyscy uznają mnie za wariatkę. „Przecież inni tam pracują i wytrzymują”, słyszałam. Ale nikt nie wiedział, że jedna dziewczyna usunęła ciążę, bo bała się zwolnienia. „Nie mogą cię zwolnić, jak spodziewasz się dziecka”, tłumaczyłam. „Kierowniczka kiedyś powiedziała, że na każdego z nas ma jakiegoś haka. A to wystarczy na dyscyplinarne wyrzucenie”. Dwie nasze inne koleżanki były już na macierzyńskim, ona wiedziała, że nie może teraz urodzić dziecka. To szkodliwe dla firmy. „Spokojnie one wrócą, to wtedy postaram się o dziecko, w końcu łatwo zachodzę w ciążę”, mówiła. Inna po rozwodzie. Bez alimentów. „Gdzie ja będę szukać innej pracy, zawsze jest lepiej tam, gdzie nas nie ma. Tu przynajmniej wiem, czego się po nich spodziewać”.
Złożyłam wypowiedzenie. Chodzę na terapię. Boję się przeglądać oferty pracy. Boli mnie żołądek, kiedy czytam: „Młody dynamicznie rozwijający się zespół”, „To twoja szansa na rozwój”. Zadzwonił kolega. Zwolnił się. Rozkręca własny biznes. „Nie chcesz mi pomóc? Potrzebuję kogoś takiego jak ty. W końcu powtarzałaś mi: „Jesteś świetny, rzuć tę robotę w pioruny. Nie doceniają cię i nigdy nie docenią”, śmieje się. „Nie wiem. Pomyślę”, odpowiadam.
Opowiadam ci tę historię, żeby pokazać, jak traktuje się pracowników, którzy angażują się w pracę, zawodowe obowiązki, plany. Może opowiadam ją też po to, żeby przeczytać że nie wszędzie tak jest. Że nie można pozwalać tak się traktować. Że są firmy, w których szanuje się każdego pracownika, nie krzyczy w korytarzu na sprzątaczkę, która drzwi od toalety nie zamknęła. Nie zastrasza. I nie ubliża słowami: „Na twoje miejsce jest stu innych”.