Jest 5 rano, a z łóżka wygania cię wycie budzika. Wstajesz, bo musisz. Musisz zrobić śniadanie dzieciom, zadbać o to, żeby mąż nie poszedł do pracy bez kanapek lub głodny, zrobić wszystko, żeby nie ubrał wymiętej koszuli. Sprawdzić czy domownicy wszystko mają, czy nikt niczego nie zapomniał. Nakarmić koty, psy i inne kanarki. I przypilnować, żeby nikt się nie spóźnił. Wtedy ty możesz w końcu biegiem wziąć prysznic, w przelocie połknąć kawałek kanapki i błyskawicznie posprzątać. Przygotować wstępny plan z pomysłem na obiad i lecieć na miejski, bo praca czeka.
Tam zapieprzasz kilka godzin, usiłując jednocześnie nie zapomnieć o rachunku za prąd i za gaz, o nowych butach dla córki, bo rano zauważyłaś dziurę i o wywiadówce u syna. Mąż – jeśli masz szczęście takiego posiadać – piszę ci, że jest już wykończony tą pracą, ciągłą bieganiną i nerwowym życiem. A tobie chcę się wyć i rzygać jednocześnie, bo nagle uświadamiasz sobie, dlaczego z taką zazdrością patrzysz na biegające za oknem dzieciaki. I, że gdybyś dostała na moment czarodziejską różdżkę, nie zawahałabyś się nawet chwilę. Po prostu byś to zrobiła. W oka mgnieniu obudziłabyś się po raz kolejny. Nie wstrętnym budzikiem tylko łagodnym: – Co zjesz na śniadanie księżniczko? I patrząc w lusterko widziałabyś uśmiechniętą, wypoczętą buzię. Twarz szczęśliwego, niczym nie obarczonego dziecka.
Nas tak zawsze gna do tej dorosłości. Pewnie przez to, że kojarzy nam się z możliwością wejścia do wszystkich dyskotek, powrotami nad ranem i zakupem alkoholu bez większych kombinacji. I, że do pracy pójdziemy i będzie fajnie, bo kasa co miesiąc na konto. I zawsze też powtarzamy sobie, że to niczego w nas nie zmieni, bo nadal będziemy beztroscy, uśmiechnięci, pełni sił i optymizmu. I przychodzi to zderzenie, kiedy okazuje się, że zmienia się bardzo wiele, że zmienia się wszystko.
Bo dościga nas brutalna prawda, zwana rzeczywistością, że bycie dorosłym to przede wszystkim odpowiedzialność. Nie możesz sobie nie wstać i nie iść do roboty, bo odetną ci ogrzewanie albo zwyczajnie wywalą na bruk. Tak, dokładnie tak i nikt się nie będzie tym przejmował i nad tobą rozczulał. Bo życie, którego tak bardzo chciałeś, to samo, którym nie raz się odgrażałeś, że jak skończysz 18 lat, daje w kość. I nie kończy się na cwanym kupowaniu fajek, bo w kieszeni od dawna masz dowód osobisty. Tylko na ciągłym dźwiganiu ciężarów macierzyństwa, utrzymania domu, strachu o pracę i zdrowie najbliższych.
Nagle zatrzymujesz się gdzieś w połowie drogi i uświadamiasz sobie, że już nie chcesz, że już nie masz kompletnie sił ani chęci, że robisz to wszystko, bo nie masz wyjścia. Bo już dawno dorosłaś, bo przestałaś być dzieckiem, bo już nie możesz się rozpłakać w ramionach mamy, która wszystko za ciebie załatwi. A kto ci tak powiedział? Przecież podobno dziećmi jesteśmy zawsze, dopóki żyją nasi rodzice, a nasz tyłek mieści się w osiedlowej huśtawce.
„Mam 38 lat, prawie dorosłe dzieci, niełatwe jak większość życie. Dlatego czasami pakuję kilka rzeczy i wracam. Wracam tam, gdzie czas się zatrzymał. Gdzie na ścianach nadal wiszą moje ulubione plakaty, a w rogu stoi biurko z wyrytym cyrklem „Kocham cię Maciek”. Gdzie nikt mi niczego nie każe, niczego nie wymaga. Pozwala zawinąć kołdrę na głowę i spać od jednego zmierzchu aż do kolejnego. I gdzie mogę płakać wiedząc, że nikt o nic nie będzie wypytywał, nie będzie głupio-mądrze radził, oceniał i stawiał do pionu.
Wracam tam, gdzie dostanę kubek gorącego kakao i naleśnika z jabłkami, gdzie poczciwy ojciec pozwoli się w siebie wtulić i pogłaszcze po głowie. Gdzie mogę powiedzieć: „Mamuś wiesz, nie daję rady” i nie usłyszę, że takie jest życie, że sama tak chciałam, że mogłam się zastanowić. Tylko zobaczę lekki uśmiech i usłyszę, czy nie chcę posiedzieć w ogrodzie, ot tak, żeby zmarnować trochę czasu.
Gdzieś, gdzie mogę śmiać się głośno z głupich dowcipów i nikt nie będzie pukał się w czoło, bo tak nie wypada babie, takiej jak ja. Gdzieś, gdzie bez magicznej kuli i innych zaklęć znowu mogę być beztroskim dzieciakiem, który nic nie musi. Nic oprócz tego, żeby po prostu był i cieszył rodziców swoją obecnością. I w głębokim poważaniu mam co, kto o tym myśli, że gada za plecami, że uciekam, że chowam się przed odpowiedzialnością. Bo nawet jeśli tak jest, to robię to właśnie po to, żeby tę odpowiedzialność za swoje już dorosłe życie, mieć znowu siłę podnosić i taszczyć przez resztę lat.
Wracam do domu, staję się dzieckiem i wierzę, że ono w nas nie zginie, do momentu, aż sami go z siebie nie przegonimy. A po co? Skoro potrzeba powrotów to właśnie znak, że ten dzieciak cały czas w nas jest i nie chce, by o nim zapomniano. Dlatego od czasu do czasu wsadzam tyłek w huśtawkę, zakładam dwie inne skarpetki. Zasypiam nad ranem i budzę się koło wieczora, wychodzę z domu w rozciągniętym dresie i różowo-cukierkowych trampkach. Jestem dzieciakiem po to, żeby być dobrym dorosłym. Inaczej nic nie będzie działać, jak należy. I wracam. Jak najczęściej wracam w ramiona mamy, i kładę głowę na kolanach taty. A świat oglądam z perspektywy ogromnego, czerwonego lizaka na drewnianym patyku.
Mieszkanie, kłopoty finansowe, rozwody, choroby i śmierć, odpowiedzialność za drugie życie. Doprowadzający do szału szef, obrabiająca dupę sąsiadką, telefon ze szkoły, bo twój syn znowu nawywijał, donos od przyjaciółki, że mąż cię zdradza. Mogłabym wymieniać w nieskończoność, bo każdy wie, jak wygląda to nasze wyglądane z niecierpliwością, samodzielne życie. A czasem wystarczy wrócić tam, skąd się kiedyś wyjechało z walizeczką z napisem „moja dorosłość”. Kupić paczkę herbatników i oranżadę z bąbelkami. Usiąść na starym, zardzewiałym trzepaku i rozejrzeć się wokół. I dostrzec, że tak naprawdę nic się nie zmieniło. Nic, jeśli nie pochowasz dzieciaka, który powinien być w tobie na zawsze. Nie wierzysz? A próbowałeś…?