Stres. Towarzyszy nam dosłownie wszędzie. Oplata, paraliżuje – czasem pcha do działania. Zdarzyło ci się usłyszeć od starszych pokoleń, że mimo wszystkiego, mimo trudu sytuacji, w której żyli, im żyło się łatwiej? Dokonywali innego rodzaju wyborów? Jest w tym sporo racji, bo to co dziś jest naszym największym „dobrem”, jest też największą barierą jaką można mieć.
Ciągłe oczekiwania i wieczny wyścig. Gra, w której zasady ulegają nieustannym zmianom. I te warunki. To najtrudniejsze. Szczególnie, gdy odkrywamy jak wiele z tych „zasad” narzucamy sobie nieświadomie sami. A co, najbardziej nas ogranicza?
Grzech główny, największy. Rodzi prawie niekończące się i samoodnawialne ciężary…
Zadowalanie innych
Nosisz na plecach olbrzymią odpowiedzialność, bo zawsze jest ktoś lub coś, o czym/ kim musisz myśleć. Zawsze jest coś, co pojawia się i ustala priorytety. A ty? Musisz gnać, brnąć, robić, wygrywać i zmieniać. Myślisz, że ktoś od ciebie tego oczekuje, a skoro oczekuje – twoim zadaniem jest te oczekiwania spełnić. Ciągle musisz.
Stresujące, prawda?
Jak często zadowalasz siebie? Jak wiele razy robiłaś/eś coś wbrew własnym potrzebom czy planom, dlatego że, pojawiało się jakieś ALE?
– olałbym to, ALE… ktoś potrzebuje mnie/mojej pomocy
– odmówiłbym, ALE nikt inny temu nie podoła
– a co, nie dam rady? JA?!
– strasznie tego nie lubię/nie chcę/nie potrafię, ALE nie mam innego wyjścia
– trudno, ALE moje plany/marzenia/zobowiązania, muszą zaczekać – bo sobie przecież mogę odmówić, ALE nie innym.
Moment, w którym zdasz sobie sprawę, z tego, jak wiele robisz tylko z powodu innych (często, tych których zdanie i poważanie wcale cię nie obchodzą) jest trudny, ale przełomowy. Zadaj sobie tylko jedno pytanie, następnym razem, gdy poczujesz, że ścigasz się z czymś kompletnie dla ciebie nieważnym: „Po co?”.
Od tego zadowalanie niewinnie się zaczyna. Nagle przygnieciony stresem, odkrywasz, że…
„Mogę (a raczej muszę) więcej (jeszcze więcej)”
Tego wyścigu z założenia nie da się ukończyć (nie wygrać, w ogóle ukończyć). Zawsze można jeszcze więcej (mieć, robić, osiągać) – pytanie po co? dla kogo? jakim kosztem? I każdy w pewnym momencie, dotrze do swojej granicy, tej po której przekroczeniu koszt zawsze będzie za wysoki.
Płacimy nieustannie za podążanie w myśl „im więcej wysiłku włożę, tym lepiej”. Tylko, że czasem bez względu na to ile z siebie damy, nie przyniesie to nam oczekiwanego lub adekwatnego rezultatu. Przyniesie za to sporo stresu. Stresu, że nawalamy, że nie potrafimy, że zawodzimy siebie i innych. Przyniesie też wiele napięcia i frustracji. Bo tracimy zdolność do odpuszczenia. Sobie. Komuś. Okolicznościom. Tracimy wtedy cenną możliwość do rozwoju – elastyczność.
Więcej siły
Po prostu musisz mieć więcej siły, zawsze. Jeszcze trochę, bo…
– co by było gdyby… – może wszystko potoczyło by się inaczej, gdybyś miał więcej siły i przezwyciężył „to wszystko”
– nie możesz okazać swojej słabości
– nie ma innego wyjścia – na pewno ten stres jest wynikiem niedostatecznej siły, gdybyś ją miał, wszystko wyglądało by inaczej (znamy tę śpiewkę, wieczne racjonalizowanie, żeby jeszcze ciut, kapeczkę z siebie wycisnąć – oczywiście dla większego dobra…)
– proszenie o pomoc lub jej szukanie, to ryzyko (a przecież ryzyko to stres, więc nawet nie bierzesz pod uwagę tego, że już ponosisz – i poniesiesz jeszcze większe – koszty emocjonalne).
Tak to się zwykle zaczyna i toczy. Toczyć może się naprawie długo, zupełnie niepotrzebnie, bo przecież wszystkie argumenty są logiczne i sensowne. Nic w tym dziwnego, musisz przekonać najważniejszą osobę – siebie.
„Muszę mięć rację”
Bo mylić się, to:
– wyglądać źle w oczach innych
– przyznać się do niepowodzenia, błędu
– musieć się doskonalić, a nie ścigać
– potrzebować innych i być od nich zależnym.
To trudne, ale mieć zawsze rację – to być w ciągłym napięciu. Popełniaj błędy (przecież na nich najlepiej się uczyć i dzięki nim możesz wiedzieć następnym razem więcej) – przyjmij złość, frustrację czy smutek – nie martw się będą tylko chwilowym, przelotnym gościem. Taki gość – nawet nieproszony, który wpada na 20 minutową kawę, zawsze jest mniej uciążliwy niż ciocia klocia z dwumiesięczna wizytą – lub stres – twój prawdziwy lokator na dziko.
Szybciej
Skoro już powtarzałeś sobie, że możesz i musisz więcej – na pewno tez mówisz sobie, że możesz szybciej. To przecież takie oczywiste: więcej = szybciej, a szybciej = więcej, i więcej i szybciej i tak w kółko. Czy to może mieć swój punkt zwrotny? Miejsce, w którym wreszcie się skończy?
Przykro mi, ale prędzej czy później zaczniesz „zjadać własny ogon”.
„Moja wina…”
„Przyznaj się, przeproś i idź dalej” – mówi amerykańskie przysłowie. Ciągle rozpamiętywanie błędów, gaf – szczególnie tych popełnionych nieumyślnie nikomu nie pomoże, niczego nie naprawi. Idź więc dalej, stojąc w miejscu niczego nie zmienisz, oprócz własnego przekonania o swoje wartości, umiejętnościach, priorytetach… niestety na gorsze. Bo przecież, jak można było byc tak głupim/ślepym/nie dość dobrym… Przerwij to koło, zanim sam się ugryziesz.
Uwolnij się od stresu
To główni winowajcy twojego stresu. Pamiętaj o dobrej wiadomości, to przekonania, twoje przekonania i masz najlepszą broń, żeby z nimi walczyć, swoją świadomość. Nie pozwól na to by samemu zapędzić się w kozi róg. Nie zawsze wszystkie zmiany możesz wprowadzić „od ręki”, nie zawsze będą łatwe – ba! prawie nigdy, bo prawdziwa przepychanka trwa w twoim „myślę/nauczono mnie/ wparto, że powinienem lub muszę”, a tym, co po bezlitosnym obdarciu z przekonań zostaje naprawdę.
Życzę wam na tej drodze powodzenia i czasu na odpoczynek – szczególnie, gdy stres zjada was od poniedziałku do piątku, bo jak napisał Mike Clayton: „Nikt nie powiedział jeszcze na łożu śmierci: Żałuję, że nie pracowałem więcej…”*.
Źródło: *na podstawie: Zarządzanie stresem, czyli jak sobie radzić w trudnych sytuacjach, Mike Clayton.