„Nie wiem, kto wymyślił wellness, ale powinien iść za to do pierdla, do tego z rurą do lewatywy z kawy w dup*sku, ale pewnie jest tak bogaty, bo na niczym się tak nie zarabia, jak na głupocie i wybujałym ego, że by się od kary wykupił. Szkoda!”, pisze Karolina Korwin Piotrowska po lekturze „Wellmanii”. O co chodzi? Już tłumaczymy… Jeśli znasz Bridget Jones, to z całą pewnością polubisz Liv Healy z nowego serialu Netfliksa „Wellmania”. Tym bardziej że główną rolę gra tam Celeste Barber, fantastyczna komiczka, która na swoim profilu na Instagramie zgromadziła już prawie 10 milionów obserwatorów.
Serial „Wellmania” powstał na podstawie książki Brigid Delaney, australijskiej prawniczki i dziennikarki, która postanowiła na jej łamach zmierzyć się z obsesjami zachodniego społeczeństwa. Jej boihaterka — Liv Healy jest dziennikarką i choć od zawsze żyła niezdrowo, pewnego dnia postanowiła to zmienić i przetestować na sobie WSZYSTKO. Zamieniła niezdrowe jedzenie, narkotyki, alkohol, niedosypiania i imprezowanie na diety, posty, detoksy i ćwiczenia, terapie, warsztaty… Postanowiła sprawdzić najmodniejsze sposoby na osiągnięcie „czystego organizmu”, szczupłej sylwetki i wewnętrznego spokoju. W książce autorka pyta nie tylko o to, co oferuje przemysł wellness. Głębsze pytanie brzmi: dlaczego tak bardzo dążymy do tego, abyśmy stali się czyści, szczupli i pogodni? Dlaczego płacimy za zmuszanie nas do wyrzeczeń?
Kim jest Celeste Barber?
Gwiazda popularność zawdzięcza serii rozpoczętej w 2015 roku, kiedy wraz z siostrą wpadła na pomysł odtwarzania zdjęć celebrytów, tym samym udowadniając jak bardzo odrealniony jest świat przepuszczony przez filtry Photoshopa. Wszystko zaczęło się od odwzorowania fotografii Kim Kardashian. Barber do dziś pokazuje obserwatorom, że „normalny człowiek” nie ma szans wyglądać jak celebryta na retuszowanych i aranżowanych zdjęciach i filmikach. Dzięki temu stała się wirtualną przyjaciółką kobiet. W ciągu kilku lat Celeste urosła do rangi ikony ciałopozytywności. Poczucia humoru i dystansu do siebie każdy może jej pozazdrościć!
Barber zawsze marzyła aktorstwie. W 2002 roku ukończyła szkołę teatralną w Australii i starała się o role w filmach i serialach. W końcu się udało!
Jeśli po obejrzeniu serialu, chcesz więcej – mamy fragment książki
„Siedzę w apartamencie hotelowym z rozległym widokiem na Sydney Harbour. W pokoju znajduje się dwoje instruktorów jogi, tak witalnych i promienistych, że wydają się wypolerowani. Siedzą dosłownie u stóp Bikrama Choudhury’ego, założyciela szkoły jogi, która nosi jego imię.
Przyszłam tu, aby porozmawiać z Bikramem, który właśnie ma otworzyć swoje pierwsze studio jogi w Australii. W latach siedemdziesiątych opracował nową formę jogi, którą praktykuje się w pomieszczeniu nagrzanym do prawie czterdziestu jeden stopni Celsjusza przy czterdziestoprocentowej wilgotności powietrza. Upał ma podobno pozwolić na głębsze rozciągnięcie i zapobiegać urazom. Zajęcia trwają dziewięćdziesiąt minut i składają się z serii po dwadzieścia sześć asan i dwóch ćwiczeń oddechowych. Osiągnęły oszałamiający sukces – zwłaszcza w kręgach celebrytów – a Bikram zarabia furę kasy z praw autorskich i franczyzy gorącej jogi na całym świecie. (…)
W pomieszczeniu panował ukrop. Pachniało mieszanką amoniaku i mokrego szkolnego mundurka. Od ściany do ściany wypełniały je ciała – większość osób miała na sobie zaledwie skrawki materiału: krótkie szorty albo doły od bikini i koszulki bez rękawów, mężczyźni świecili nagimi torsami. Ćwiczący lśnili, obracali się i piekli jak kurczaki na rożnie. Lustra także były zaparowane, spocone i potęgowały wrażenie, jakby w sali znajdowały się setki ludzi – duplikatów, tryplikatów – uczniów w tropikach wykonujących zawiłą choreografię. Fotograf poruszał się po obrzeżach, robił zdjęcia i obficie się pocił. Ja notowałam, z czerwoną twarzą i poczuciem dyskomfortu. Atmosfera w pomieszczeniu była za bliska, zbyt intensywna. Gdy zrobiliśmy potrzebne nam ujęcia, wyszliśmy. A teraz w pokoju hotelowym Bikram. Choudhury, który omawia plany dalszego rozwoju swojej franczyzy, lustruje mnie od góry do dołu.
– Ty – mówi. – Musisz trochę poćwiczyć.
Ale… ale… Co jeśli ja wcale nie chcę wyglądać tak jak oni? Co jeśli chcę wyglądać jak ja?
– Pierdol się, Bikram – mruczę pod nosem, gdy mijam jego studio o zaparowanych oknach i plugawym odorze. (…)
Zaczynam się zastanawiać. „Bikram i ja – o co właściwie się pokłóciliśmy?”. Może na swój brutalny sposób starał się mi pomóc. Może naprawdę troszczył się o moje zdrowie. A poza tym, czy nie prowadziłam z nim wywiadu, będąc na kacu?
Może starał się być życzliwy. Może miał na sercu mój najlepszy interes. Może czas odłożyć broń.
A więc sześć lat po moim pierwszym spotkaniu z Bikramem wchodzę do jednego z jego studiów, miejsca po schodkach przy Johnston Street w Fitzroy w Melbourne, i zaliczam swoje pierwsze zajęcia.
Wyobrażam sobie, że tak się czujesz, gdy się rodzisz. Moja skóra jest mocno zaróżowiona, jestem pokryta jakby pierwotnym, mętnym owodniowym płynem i leżę na plecach w odwróconej pozycji płodowej. Czuję silną potrzebę przywołania matki. (…)
W studio jest może trzydzieści osób, wpatrują się w swoje odbicia we frontowym lustrze. Większość jest prawie naga. Niemal każdy ma tatuaż. Wszyscy – po upływie godziny – pokryci są śluzowatym potem.
Patrzę, jak pot skrapla się i spływa z części mojego ciała, o których nigdy nie pomyślałabym, że są w stanie się pocić, nie mówiąc o takich ogromnych ilościach. Spływa z moich łydek, podeszw stóp, wnętrza rąk, włosów, płatków uszu. Gdy jestem do góry nogami, pot spływa mi do ust i przypadkiem go połykam. Ma konsystencję oliwy i smakuje – jak można się było spodziewać – potem.
Pot innych osób rozbryzguje się po pomieszczeniu kroplami i strugami. Facet na macie przede mną pochyla się do pozycji orła i chlusta mi potem ze swojej stopy w twarz; koński ogon mojej sąsiadki strząsa strumień potu na moją matę jak koń po wyścigu.
Instruktorzy są zaopatrzeni w mikrofony i stoją z przodu. Mogłaby to być musztra. „Nogi powinny być jak beton, stal… w jednym ciągłym kawałku”. Wiele pozycji opiera się na napinaniu, gdzie „zaciskasz gardło”, a następnie zwalniasz, próbując złapać dech w upale.
Potem w szatni prawie nikt się nie odzywa ani nie nawiązuje kontaktu wzrokowego – jak po kiepskim jednorazowym numerku, gdy szybko kończysz i pędzisz do drzwi”.
Brigid Delaney
– jest dziennikarką Guardian Australia. Pracowała także jako prawniczka I dziennikarka w t at the Sydney Morning Herald the Telegraph (Londyn) i CNN.