Pod koniec września 2020 roku dziennikarz TVN Piotr Jacoń dowiedział się, że jego dziecko, które za chwilę kończyło 20 lat, właśnie zaczyna nowe życie. „Tak narodziła się Wiktoria. Choć dawny syn jeszcze wtedy żył. Nie wszytko wiedzieliśmy. Nie wszystko rozumieliśmy. Ale mieliśmy pewność, że nadal będziemy kochać”, napisał Jacoń we wstępie swojej książki „My, Trans”. „Ta książka jest o ludziach, którzy szukają siebie i czasem błądzą. Jest o Państwie, które w niczym nam – osobom trans i ich rodzinom – nie pomaga. A za to systemowo nas upokarza i z wreszcie o Kościele, który – czy tego chcemy, czy nie – jest w Polsce instytucją ważną, aspirujące do wyższych celów, celowo jednak lub z bezmyślności poniżającą wiernych ukrytych za skrótem LGBT+.”
Pana córka ma wielkie szczęście. W Polsce tylko 15% ojców i nieco więcej, bo 25% matek akceptuje w pełni swoje transpłciowe dzieci. Dlaczego te statystki są takie zatrważające?
– Myślę, że to wynika atmosfery społecznej, a ta z kolei z niewiedzy. Odwracając statystyki – 85% ojców i 75% matek, którzy nie akceptują w pełni swoich dzieci, tak naprawdę na swój sposób je kocha. Tylko oni nie mają wystarczającej wiedzy i przestrzeni do tego, by móc się z tą miłością ujawnić. Bo czy wszyscy rodzice, którzy nie akceptują, od razu każą wyprowadzić się swoim transpłciowym dzieciom z domów? Zazwyczaj nie! Choć oczywiście i to niestety się zdarza — mam takie historie w książce. Większość jednak żyje razem pod jednym dachem, tylko po prostu nie rozumieją się, bo nikt im nie dał narzędzi do zrozumienia.
W „My, Trans” jest taki fragment, kiedy terapeutka Agnieszka Rynowiecka tłumaczy ojcu przesiąkniętemu homofobią i transfobią, co czuje jego dziecko, które chce zmienić płeć. Ojciec mówi: „Ja bym sobie nie dał obciąć”. Więc ona pyta: „A jakby panu ktoś obciął i jeszcze by panu urósł biust? Ciągle pan czuje się mężczyzną, ale ciało zrobiło się inne.”
– Przepraszam, że przerywam, ale pani użyła słowa „zmiana płci”. Ja jeszcze półtora roku temu dosyć swobodnie operowałem słowami, a teraz robię to bardziej uważnie. Nie powiedziałbym już „zmiana płci”, bo takie określenie oznaczałoby, że osoba transpłciowa najpierw ma jakąś płeć, a potem sobie wybiera inną. A to nieprawda! To są ludzie, często jeszcze dzieci, którzy nie mają żadnego wyboru. Trzeba zrozumieć, że płeć dotyczy bardzo wewnętrznego odczuwania siebie.
Dlatego mówmy: korekta płci lub tranzycja. Ważne jest też rozróżnienie między tożsamością płciową a orientacją seksualną. Często są mylone z sobą, a to dwie różne sprawy!
Nikt o tym specjalnie nie uczy; w szkole temat jest pomijany, a ostatecznie za tymi nieporozumieniami kryją się prawdziwe tragedie ludzi, bo oni są odbierani w kategoriach osób, które pozwalają sobie na rewolucyjną fanaberię. Tymczasem jest to ich prawo człowieka. Prawo do bycia sobą.
Wracając jednak do pani pytania, to podczas rozmowy z Agnieszką Rynowiecką dowiedziałem się, że takie odwrócenie ról czasem działa na rodziców. Hipotetyczne wydarzenie posiadania nowego ciała nagle spada na rodzica i ta fantazja daje mu do myślenia, a przynajmniej powinna.
Rodzice w pana książce opowiadają, że ich dzieci wegetowały w łóżku, chorowały na depresję, samookaleczały się, nie chciały wychodzić z domu. Dlaczego dzieci transpłciowe tak bardzo cierpią?
– Nie chcę występować w roli eksperta, nie jestem osobą transpłciową, nikt nie powinienem wypowiadać się na temat cudzych odczuć. Ja patrzyłem na to, co przeżywało moje dziecko. Rozumiem, że ci młodzi ludzie każdego dnia doświadczają głębokiej i dramatycznej niezgodności własnej psychiki z tym, jak wygląda ich ciało. Do tego dochodzi fakt, jak są odbierani i traktowani przez innych. Stąd samookaleczenia, które są próbą poradzenia sobie z tym cierpieniem.
Takie dzieci zazwyczaj czują się bardzo samotne. Rodzie mówią, że one nie chcą wychodzić z domu. Wstydzą się, czują ból psychiczny i zażenowanie. To są dylematy graniczne i ja je rozumiem. Osoba transpłciowa, która dopiero zaczyna brać hormony i jej wygląd nie jest jeszcze „docelowy”, nie lubi pokazywać się publicznie, ale musi jakoś żyć. Przecież nie będzie dwa lata siedziała zamknięta w swoim pokoju.
Czy Państwo Polskie w jakikolwiek sposób pomaga osobom transpłciowym? Czy możliwe jest leczenie refundowane przez NFZ?
– Jeśli trafi pani na lekarza, który z empatią będzie próbował obejść system i zleci przynajmniej część badań (a jest ich do wykonania mnóstwo), to zapłaci za to NFZ. Jednak systemowo Narodowy Fundusz Zdrowia tych ludzi po prostu nie widzi. Gdyby w naszym kraju na 40 milionów obywateli był chociaż jeden ośrodek, który specjalizowałby się w pomocy osobom z problemami tożsamości płciowej, to już byłoby coś. Wiadomo, że ustawiałyby się tam kolejki, ale przynajmniej moglibyśmy się zapisać, poczekać na termin, wiedząc, że znajdziemy tam specjalistów, którzy pomogą. Niestety nie ma takiego ośrodka w Polsce.
Wszystkie badania trzeba robić prywatnie. Córka sama szukała endokrynologów i seksuologów, którzy specjalizują się w tej dziedzinie. Jest ich naprawdę niewielu. Najgorsze, że niektórzy z nich nie przyznają się do tego, że tak naprawdę nie znają się na problemach osób transpłciowych. Rodzic oddycha głęboko z ulgą, a po kilku miesiącach okazuje się, że oddał swoje dziecko w ręce kogoś, kto robi jeszcze większą krzywdę. Bo pani widzi, że dziecko, zamiast podnosić się z tego dołka, czuje się jeszcze gorzej, a pani ma coraz więcej wątpliwości co do siebie i dziecka.
Gdyby nie to, że istnieje zamknięta grupa na Facebooku, która zrzesza rodziców i bliskich osób transpłciowych, można by czuć zupełną bezradność. Grupa wzajemnie sobie pomaga, wymienia się radami, namiarami na dobrych pomocnych specjalistów. Inaczej bylibyśmy skazani na wielką niewiadomą. Jest nas tam całkiem sporo. Kiedyś jak myślałem o osobie transpłciowej, to widziałem jednego człowieka. Do głowy mi nie przyszło, że swoisty proces tranzycji przechodzą też sojusznicy: matka, ojciec, babcia, rodzeństwo, dziadek. Cała rodzina stoi za jedną osobą trans. To jest ogromna grupa ludzi, nie można spychać jej na marginesie społeczeństwa.
Dlaczego w Polsce osoba, która chce dokonać formalnej korekty płci, musi pozwać przed sądem rodziców za to, że przy porodzie źle określili jego płeć?
– Ten rodzaj praktyki, został wymyślony… z braku laku. W Polsce nie mamy ustawy, która by ustalała, jak taka procedura powinna przebiegać. Ponieważ jednak to jakoś trzeba załatwić urzędowo, wymyślono, że pełnoletnie osoby dorosłe, które chcą dokonać korekty płci, muszą pozwać swoich rodziców. To jest absurd i w praktyce często wygląda strasznie. Wszystko zależy od tego, na jakiego sędziego się trafi.
W dużych ośrodkach, takich jak Warszawa, sędziowie są pod baczniejszą obserwacją Ministerstwa Sprawiedliwości, które, jak wiemy, na tęczowe sprawy patrzy czujnie. Dlatego często szukają „podkładek”, by nie brać na siebie pełnej odpowiedzialności za decyzję i choć na koniec zazwyczaj przychylają się do wniosku pozywającego, czyli zgadzają się na metrykalną korektę płci, to przedłużają całą procedurę.
W mniejszych miastach zazwyczaj wszystko trwa krócej i sędziowie odznaczają się większą empatią. Być może dlatego, że tych spraw jest tam znacznie mniej i urzędnicy traktują je bardziej po ludzku.
W pana reportażu „Wszystko o moim dziecku” (do obejrzenia w TVN24GO) występuje matka dziecka transpłciowego, która mieszka z nim w Niemczech. Z jej ust padają takie słowa: „Miałam szczęście, że to stało się w Hamburgu, a nie w Warszawie”. Okazuje się, że jej dziecko ma tam wszystko refundowane; nawet operację korekty płci.
– Tej mamie, która ma kontakt z polskimi rodzicami, czasem jest głupio, że ludzie, którzy mieszkają kilkaset lub kilkadziesiąt kilometrów od niej, po drugiej stronie granicy, nie mają procedury postępowania, nie mają dostępu do ośrodków, które pomagają dzieciom. Ona za nic nie musi płacić, a przecież nie mieszka gdzieś daleko na drugiej półkuli ziemskiej.
Proszę sobie wyobrazić transpłciowe dziecko, które nie ma wsparcia rodziców, także tego finansowego. Taki młody człowiek nie ma szansy na zmianę swojego życia, na choćby polepszenie swojego samopoczucia. W Polsce wszystko kosztuje: za wizyty u specjalistów trzeba płacić, za badania, hormony też, nie mówiąc już o bardzo drogiej operacji. To oznacza, że takiego dziecka nie stać… na bycie sobą.
Czy pan boi się czasem o swoją córkę? Czytałam już o was artykuł na portalu plotkarskim Pudelek!
– Tak codziennie boję się o Wiktorię, bo żyjemy w społeczeństwie, które mało wie. A to, że „wylądowaliśmy” na Pudelku, jest ceną za to, że podjęliśmy razem decyzję, by walczyć o to, żeby ostatecznie społeczeństwo wiedziało więcej. Nigdy nie chciałam być aktywistą, a powoli się nim staję. Nie chciałem też, by pisał o mojej rodzinie Pudelek. Jak zobaczyłem tę notkę, to zadrżałem. Gdzieś w internecie napisali, że moja córka „zmieniła płeć” i włożyli to w moje usta, więc dostałem pasji! Ale teraz myślę sobie, że jeśli nagle ktoś uważa, że dyskusja o transpłciowości, może się „klikać”, to dla tego tematu – dla uświadamiania społeczeństwa, czym jest transpłciowość – to jest okej.
Tym bardziej że uznano, że tematem tego newsa będzie fakt, że moja córka musiała mnie pozwać. Okazuje się, że nawet w mainstreamowym medium możemy rozmawiać, dostrzegając złożoność życia osób transpłciowych.
Ale żeby było jasne: nigdy bym nie napisał tej książki i nie udzieliłbym pani tego wywiadu, gdybym nie miał tego przegadanego z córką i gdyby Wiktoria na to nie wyraziła zgody. Pierwsza fala medialnego zainteresowania nami nastąpił w czerwcu po moim wywiadzie w „Replice”. Pamiętam, że pod koniec dnia rozmawiałem z Wiktorią. Spytałem ją: „Jak ty się czujesz z tym, co się wydarzyło?” Powiedziała: „Tak, jestem dziś zmęczona, ale wiesz co jest w tym w wszystkim najlepsze? Że wszyscy mówią, że ja jestem twoją CÓRKĄ! Ona wtedy publicznie się stała. Jakby narodziła się na nowo. To jest największy zysk całego tego zamieszania.
Zobacz także: Czy stać nas choć na odrobinę zrozumienia? Proszę was o chwilę refleksji, tylko tyle