Usiadłam na brzegu łóżka. Jeszcze nie wiem, która jest godzina. Specjalnie zamontowałam te zasłony, które zaciemniają pokój. Jest tak, jak w hotelu. Więc siedzę. Ciemność otula mnie jeszcze i nie wciąż nie czuję zimna, stawiając stopy na drewnianym parkiecie. Słyszę swój oddech. Jeszcze miarowy, spokojny. Za chwilę jednak zacznie się dzień, a mój oddech się spłyci, przyspieszy. Serce znów zacznie bić niebezpiecznie szybko. Ogarnie mnie lęk i mrok. Nie taki jak ten poranny. Ogarnie mnie mrok przerażający, nieprzyjazny.
Nie wiem na pewno, kiedy pierwszy raz pomyślałam, że się ciebie boję. W pamięci mam dwie sytuację. Pierwsza to ta, gdy szykowaliśmy się na spotkanie z moimi przyjaciółmi. Już wtedy wiedziałam, że bywasz nieprzewidywalny. Prosiłam cię, żebyś był miły, żebyś nie robił złośliwych komentarzy na mój temat, nie opowiadał jak głupio potrafię się zachować. Spojrzałeś na mnie jak na kosmitkę, a potem było już tylko gorzej. Wypytywałeś, coraz bardziej nachalnie. Naciskałeś, żebym opowiedziała ci o swoich poprzednich związkach, o tym, jak traktował mnie poprzedni partner. Byłeś natarczywy, potem wpadłeś w szał, wyzwałeś od dziwek. Wtedy zrozumiałam, że nie kontrolujesz emocji. Że jesteś niebezpieczny.
Druga sytuacja miała miejsce jakiś miesiąc później. Wróciłam do domu wieczorem. Zaraz po pracy spotkałam się z koleżankami w kawiarni, panował tam gwar, nie słyszałam twoich telefonów. Gdy wyszłam z lokalu, na ekranie telefonu widniało 40 nieodebranych połączeń i kilkadziesiąt SMS-ów od Ciebie. Próbowałam oddzwonić, nie odebrałeś.
Weszłam do domu i prawie zamarłam. Stałeś pod samymi drzwiami, jak duch. Jak cień. Nie powiedziałeś ani słowa, patrzyłeś na mnie tylko bardzo intensywnie. Próbowałam cię objąć, pocałować na przywitanie. Odsunąłeś mnie, byłeś zimny i oschły. Potem runęła lawina pytań i wyrzutów. Czułam się, jakbym zrobiła coś niewybaczalnego. Zasiedziałam się z koleżankami na herbacie. Spóźniłam się całe 15 minut. Mówiłeś dobre pół godziny o tym, że z pewnością cię zdradzam, że nic dla ciebie nie znaczę. Że jestem szmatą, dziwką, nieznaczącą dziewczyną z małego miasteczka, która liczy tylko na twoje pieniądze. Że nikt inny by mnie nie chciał. Że jestem wariatką, leniwą i głupią. Sparaliżowało mnie. Nie umiałam zareagować, zbuntować się, wykrzyczeć ci w twarz, że tak nie wolno. Wiesz, ten paraliż towarzyszy mi do dziś. Nie wiem jak to się dzieje, ale nie umiem ci się przeciwstawić. Patrzę na ciebie i czuję jedynie strach. Nasz związek trwa od siedmiu lat, a ten strach towarzyszył mi przez większość czasu.
Wiem, naprawdę wiem. Powinnam odejść. W głowie mam już od dawna ułożony plan: kiedy spakować najpotrzebniejsze rzeczy, kiedy zadzwonić do przyjaciółki i poprosić, by mnie przenocowała przez dzień, dwa. Pieniądze mam odłożone. Wystarczy tylko wyjść z domu. Wystarczy powiedzieć komuś o tym, jaki jesteś naprawdę. I to jest wciąż dla mnie o jeden krok za daleko.
Boję się jak zareagują moi rodzice. Nie, oni z pewnością mi pomogą. Ale nie zrozumieją, że mogłam tkwić w tym związku tak długo, pozwalając ci siebie krzywdzić. Nikt tego nie zrozumie.
Biorę głęboki oddech, odsłaniam kołdrę. Czuję, jak budzisz się po drugiej stronie łóżka. Moje serce przyspiesza, staram się oddychać szeptem, ale w żyłach mocno pulsuje mi krew. Od tej pory będę myśleć tylko o tym, jak nie wyprowadzić cię z równowagi.