Wizyty na placu zabaw to dla mnie okazja do kilku zdawkowych rozmów z innymi rodzicami. Nie nawiązałam tu jeszcze żadnej przyjaźni, a kiedy moja córka była już na tyle duża, by samodzielnie wspinać się po drewnianych drabinkach i budować zamki z piasku, zaczęłam brać ze sobą książki. Dwa tygodnie temu miało jednak miejsce niezwykłe spotkanie, które połączyło wszystkich pełnoletnich bywalców naszego placu niewidzialną więzią, taką, jaka jednoczy tylko tych, którzy przeżyli podobne emocje.
Od pewnego czasu na naszym placu zabaw pojawia się elegancka starsza pani. W myślach nazywam Ją „panią Marysią”, z jakiegoś powodu to właśnie imię pasuje mi do Niej najbardziej. Pani Marysia przychodzi zawsze około południa, sama. Nie prowadzi ze sobą gromadki wnuków, po prostu siada na ławeczce przy zjeżdżalni. Jej mina zdradza, że gdyby nie konwenanse („co ci młodzi powiedzą?”) wskoczyłaby na huśtawkę i rozbujała ją aż po same szwy swych nylonowych pończoch. Postać pani Marysi intryguje mnie i kiedy w zeszły czwartek, piątek i poniedziałek nie zjawiła się, zaniepokojona postanowiłam podpytać inne mamy, czy może wiedzą o niej coś więcej. – Stara wariatka – rzuca młoda, roześmiana kobieta. – Przychodzi, patrzy na nas i nic nie mówi. Mnie to krępuje.
– Może lubi dzieci… – odpowiadam nieśmiało – Tak, lubi dzieci, to z własnymi wnukami powinna przychodzić, a nie podgląda cudze – stwierdziła opiekunka małej Zosi. – Tu zajmuje miejsce na ławce. Normalnie to starsi ludzie chodzą do parku. – To plac zabaw jest dozwolony do siedemdziesiątki? – zastanawiam się głośno, kiedy nagle drzwi furtki uchylają się skrzypiąc nieznośnie i mała, zgarbiona staruszka w bardzo błyszczących bucikach, wchodzi na placyk. – Dzień dobry – mówi Pani Marysia siadając koło mnie na ławce. Wymieniamy zaledwie kilka zdań, a starsza pani okazuje się uroczą i charyzmatyczną rozmówczynią. Od słowa do słowa okazuje się, że tak jak moja babcia, wychowała się na Żoliborzu. Że podczas wojny straciła i najbliższych, i dom. Zgrabnie i z humorem snuje opowieść o swoim życiu, a obrączka na moim palcu skłania ją nawet do bardziej intymnych zwierzeń.
Mąż numer jeden: miłość, zdrada i nieszczęśliwy wypadek
Pan Kazimierz, fryzjer z Pragi, woził swoją Marysię na motorze i przynosił jej codziennie świeże kwiaty (szybko okazało się, że kradł je kwiaciarce handlującej na rogu ulicy – pani Marysia oddała jej za to połowę swojej bibliotekarskiej pensji). Pobrali się tuż po wojnie i bardzo kochali. Mimo wielkiego uczucia, jakim pan Kazimierz darzył małżonkę, porzucił ją niebawem dla klientki swojego zakładu, by jednak po trzech latach wrócić do zdradzonej żony, rozpić się na amen i zginąć pod kołami praskiego tramwaju. Związek ten był krótki i gwałtowny, ale na jego wspomnienie rumieńce wstępują na pomarszczone jak skórka zimowego jabłka policzki pani Marysi. Musiał „coś” mieć w sobie, ten pan Kazimierz. – Nie mieliśmy dzieci – dorzuca pani Marysia jednym tchem, a ja kobiecym instynktem wyczuwam, że ten problem bolał panią Marysię bardziej, niż zdrada.
Mąż numer dwa: namiętne tango
Pani Marysia przyznaje odważnie, że swojego drugiego męża „upolowała” podczas urlopu w Zakopanem. Ich małżeństwo przetrwało kilkanaście lat i było namiętne jak tango. I jak tango się skończyło: gwałtownie. Doktor Ryszard zmarł na serce w swoim szpitalu. Nawet nie pożegnał się ze swoją Marysią, która do dziś żałuje jednego. Nie zdążyła mu wytłumaczyć, że wcale nie zgubiła łańcuszka, który mąż podarował jej na dziesiątą rocznicę ślubu. Łańcuszek zapodział się w szafce na bieliznę, zaczepiając o haftki jednej z halek, tej zakładanej na specjalne okazje.
Dzieci się nie doczekali. W związku, który oboje wypełnili sobą aż po brzegi, brak było miejsca dla kogoś tak ważnego jak dziecko. Przynajmniej tak wtedy myśleli…
Mąż numer trzy: przyjaciel na resztę życia
Za swojego sąsiada, Michała, pani Marysia wyszła za mąż 20 lat temu. Nieodżałowany kompan spacerów po parku, zakupów na bazarku i wieczorów przed telewizorem odszedł trzy lata temu, po krótkiej, wyczerpującej chorobie. Nie tak miało być, bo to Ona była w tym związku starsza i chciała umrzeć pierwsza. Jaki był ten „ostatni” mąż? Po prostu bratnia dusza, przy której Marysia nie czuła się nigdy samotna. To on pokazał jej, jak obsługiwać komputer i podróżować palcem po mapach Google’a.
To już koniec miłosnych perypetii pani Marysi. Przyglądam się jej teraz i widzę, jak w trakcie tej opowieści odmłodniała. Kiedy patrzę na pomarszczoną skórę na policzkach, pomalowane czerwoną szminką wąskie usta i żywe patrzące filuternie brązowe oczy, jakoś niezręcznie mi myśleć o niej „staruszka”.
Na placyku czary: w jakiś dziwny sposób wokół naszej ławeczki zgromadził się tłumek rodziców (cztery mamy, opiekunka i jeden tata). Pani Marysi taka publiczność bardzo odpowiada.
Pani Marysia patrzy i… widzi więcej
Pytamy panią Marysię, jak trafiła na nasz plac zabaw. Mówi, że przechodziła tędy któregoś dnia wracając od lekarza. Że przychodzi popatrzeć na młodość, radość, na więź rodziców z dziećmi. Tej ostatniej czasem nie widzi i to ją zasmuca. Nie zazdrości mamom ich gładkich twarzy, ale tego, że należą do niedostępnego dla niej świata rodziców.
Mężów nosi pani Marysia w dużym portfelu, na samym dnie przepastnej torby. Pokazuje nam zdjęcia wszystkich trzech, oddzielone od siebie przegródkami „żeby panowie się nie pokłócili”. Czasem z nimi rozmawia, czasem się żali na swoją samotność. Mówi, że kolejne śmierci bolały ją bardziej, dłużej. Ale najbardziej boli ją to, że z żadnego związku nie ma dzieci, w których twarzach mogłaby odnaleźć rysy ukochanego. I że nie ma wnuków, które tak jak te nasze dzieci, śmigałyby teraz po placu zabaw podbiegając do niej co chwila z jakimś pytaniem lub nowym zdziwieniem nad światem. – Im człowiek starszy, tym więcej w nim tego samego zdziwienia – mówi pani Marysia. – Proszę mi wybaczyć, ale Państwa dzieci są mi bardzo bliskie…
Zapada cisza, patrzymy w milczeniu na nasze maluchy mniej lub bardziej radosne, mniej lub bardziej świadome, że dzieje się coś ważnego, ale rzeczywiście – wszystkie zadziwione, każde swoim indywidualnym odkryciem. Budową liścia, sypkością piasku, istnieniem kogoś podobnego do siebie, a nawet trwałością telefonu komórkowego taty (trzy razy spadł z drabinek, a wyświetlacz nadal działa). Ściska mi gardło. Inni także mają łzy w oczach.
– Pani Marysiu – mówię przełykając ogromne, słone krople – Czy ja mogę o Pani napisać? – Pani Marysia uśmiecha się czarująco. Zgadza się z entuzjazmem.
Wieczorem popijam herbatę i myślę, o tym, że niedługo pani Marysia przestanie przychodzić na plac zabaw. Nie będzie już przyglądać się nam ciekawa świata, którego nigdy nie poznała „tak naprawdę”, z tym swoim lekko ironicznym, ale przyjaznym uśmiechem. Łzy znowu cisną mi się do oczu. – Dlaczego płaczesz mamo? – pyta moja córka. Postanawiam odpowiedzieć zgodnie z prawdą. – Pani Marysia z placu zabaw nie ma nikogo. – Dlaczego Wy mówicie na panią Janinkę Marysia?- pada z drugiej strony- I Ona wcale nie jest sama. Wszystkie dzieci z placu zabaw są jej przyjaciółmi – słyszę.
Starość to dla nas, rodziców dzieci z placów zabaw ciągle abstrakcja. Dlaczego? Przecież pamiętamy już, jak odchodzili nasi dziadkowie. „Oni” to jutrzejsi „my”. Czy ich emocje przeżywane w związku z pierwszą, drugą, trzecią miłością są inne? Czy cierpienie pani Marysi, która nie mogła mieć dzieci, różni się od cierpienia dzisiejszych mam, walczących z problemem bezpłodności? Życiowej mądrości starszych ludzi nie znajdziemy na internetowych forach, bo to pokolenie rzadko jeszcze ma dostęp do komputerów. Refleksji płynących z tego, czego doświadczyli nie wysłuchamy, bo brak nam cierpliwości, by wysłuchać kogoś, komu wypowiedzenie kilku zdań sprawia trudność…
Doceńmy starszych ludzi, tych „nas z przyszłości”. Niech będą naszymi przewodnikami po życiu, pokazując nam jak sprawić, że gdy nadejdzie nasza starość, będziemy szczęśliwi i spełnieni.