– Dlaczego od niego nie odejdę? Nie, nie chodzi o miłość, przywiązanie. Bo wiesz jak to jest, po dragach wszystko odczuwasz intensywniej. Widzisz wyraźniej, pragniesz bez granic, nie masz hamulców, kochasz wręcz obsesyjnie i jest ci tak dobrze, że chcesz być tylko z nim. A gdy między kolejnymi działkami i zejściami, wraca świadomość to przestajesz rozróżniać, co tak naprawdę przez was przemawia. Ile jest tam szczerości, a ile narkotykowego urojenia. I boisz się tych myśli, tej gorzkiej prawdy . Więc wracasz, kładziesz się koło niego i łapiecie się za dłonie. Wtulacie w siebie i jeszcze przez chwilę, do momentu, gdy powieki nie zaczną opadać bezsilnie, patrzycie sobie w oczy. A w waszych żyłach jednocześnie rozpływa się ona. Iluzja szczęścia. Naćpana do granic możliwości.
Nie usłyszysz ode mnie, że go winie, że mam za złe, że czuję się oszukana. Ale też nie powiem ci, że ja siebie specjalnie oskarżam, mam pretensje. Znaliśmy się dużo wcześniej, wiedzieliśmy o sobie sporo. O tym, że on lubi bardzo i to coś cięższego i o tym, że ja miałam i jak się okazało, nadal mam z tym problem. Czasem się, nas, usprawiedliwiam , że to przez to pewnie tak nas do siebie ciągnęło. Przez to, że niełatwe mieliśmy życia.
Serio, takie wiesz piekiełka na ziemi. Za dużo i za często. Zbyt dużo krzywd od najbliższych. Zbyt wiele rozczarowań. Zaufanie wystawiane na bolesne próby. Depresja, nieodwracalne straty, samotność. I to złudzenie, że jak coś łykniesz, wciągniesz czy zapalisz, to robi się dużo lepiej. Przecież jesteśmy dorośli mimo wszystko, liczyliśmy się z tym, że tak samo jak jesteśmy dla siebie wszystkim, tak samo niczym. Bo my siebie na wzajem niszczymy. Choć wydaje nam się, że jest odwrotnie, że tylko dzięki temu jeszcze jakoś pływamy po powierzchni. Stać nas na dobre dragi, choć wiem jak to zabrzmiało. Które narkotyki są dobre? Na te czystsze, nie kupowane w ciemnej bramie od nie wiadomo kogo. Wiesz, takie nowoczesne narkomaństwo – tak mówi kumpel, który pracuje w korporacji. Tam jest masa takich „związków” .
Ja nas nazywam cwaniakami bo mamy dobre, ale też odpowiedzialne prace. Jakimś cudem udaje się nam je utrzymać, a nawet awansować? Wiesz co, to chyba świadomość tego, że musimy, żeby przetrwać. Bez tej pracy, nie będzie kasy. To proste. A na rynku jest teraz dosłownie wszystko. Jak kilka poprzednich dni przywalisz czymś, po czym ciężko się do siebie dochodzi, a musisz ogarnąć mózg do pracy, wciągasz solidną białą ścieżkę. I jesteś jak nowo narodzony, po kilku minutach. A potem żeby zasnąć choć na chwilę, musisz coś solidnie przypalić albo lepiej łyknąć. Błędne koło. U nas jeszcze, jest chwile przed końcową fazą. Przed totalnym uzależnieniem. Może dlatego, że nie mieszkamy razem i dużo czasu, spędzamy zawodowo poza domami. I przez to nie bierzemy codziennie. Czasem trzeba gdzieś jechać, iść na poważne spotkanie, coś ważnego załatwić. Pocieszam się, że jeśli wciąż na to zwracamy uwagę i potrafimy nie brać ciągle, to jest jeszcze szansa. Nawet zdarza nam się upominać, kiedy któreś przesadza. Martwimy się o siebie. Myślisz, że znowu coś sobie wmawiam?
Gdy jesteśmy razem to wiem, każdym zmysłem i częścią swojej duszy, że z nikim innym. Nie wyobrażam sobie innego dotyku, innego zapachu, innych oczu. Słów i gestów. I jeszcze to, że na drugi dzień mimo tego, że sam się fatalnie czuje, jest obok. Robi herbatę, zanosi mnie do łóżka, otula kocem. I mówi, że nienawidzi, żeby nie powiedzieć kocham. I że jestem najpiękniejszą istotą na ziemi. I wszystkim czego on potrzebuje. I że wszystko będzie dobrze.
Potrafi zabrać cały koszmar jednym dotykiem. Pomaga mi się wykąpać i ubrać. Pozbierać do kupy, choć on sam jest w rozsypce. A gdy nie możemy wtedy być razem, dzwoni w środku nocy i prosi, bym przetrwała. Bo mnie potrzebuje. A ja siedzę i powstrzymuję łzy. I udaję, że nie chcę tego słuchać. Że wcale nie ma tej sytuacji. Albo on zrezygnuje. I wtedy, uda się ocalić choć jedno z nas. Tak, w ten sposób o tym myślę. Wolę wierzyć, że razem byśmy się w końcu zaćpali. A osobno może któremuś się uda. Tylko żadne z nas nie chce odejść, nie umie, nie potrafi. Mówimy sobie, że już dość, milczymy, odchodzimy na chwilę. Po to, żeby wrócić do siebie ze dwojoną siłą. I karmić się LSD czy innym gównem. I wmawiać sobie, że nikt inny nie pomoże nam tak, jak my sobie.
Żegna się ze mną pospiesznie jednocześnie odbierając telefon. Przysiada na ławce obok. Słyszę po jej głosie, że coś jest nie tak. Widzę łzy na jej policzkach, pytam co się dzieje. Mówi, że on trafił do szpitala, że przedawkował, że organizm nie wytrzymał. Że żyje, ale jest kiepsko. Urywa w pół zdania i biegnie przed siebie. Znika w końcu za następną alejką. Usiłuję się do niej dodzwonić przez kilka następnych dni. W końcu odbiera, po trzech tygodniach. I słyszę jej łagodny, spokojny głos. Że wszystko jest w porządku, że czuje się taka szczęśliwa. Że jeszcze nigdy przedtem nie była taka pewna, tak mocno nie czuła. Że przecież jakoś sobie poradzą, przecież tak im na sobie zależy. Pytam ją gdzie jest i czy po nią przyjechać, bo czuję, jak głos jej słabnie. I słyszę już prawie szeptem, że jest w najbezpieczniejszym miejscu na ziemi, i że patrzycie na siebie do momentu, aż powieki nie zaczną bezsilnie opadać.