Mój mąż mnie zdradzał i twierdził, że to moja wina. Bo przecież nie byłam wystarczająco ładna, szczupła i ciekawa. Niewystarczająco fachowo wykonywałam fellatio, generalnie stawiałam granice w łóżku. Do tego nie dbałam jak należy o niego i dom, zwijałam skarpetki w złą stronę. A jak doszło do tego jeszcze, że zaczęłam robić karierę i pracowałam cały dzień, więc obiadu nie było na czas – to już mamy pełny obraz moich zaniedbań. Do kitu byłam, no. Nieszczęśliwy był. Więc miał prawo wziąć kochankę. Potem drugą, trzecią, etc. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.
Tragedia polega na tym, że początkowo w to uwierzyłam – że to jam, nie chwaląc się, sprawiła; pchnęłam go w ramiona innych kobiet i niemal zmusiłam do życia w kłamstwie i rozdarciu. Że przecież kto by ze mną wytrzymał, taką niefajną. Obrzydzenie, które do siebie poczułam, miało wymiar fizyczny. W lustro nie mogłam patrzeć. Tak byłam nauczona – jestem do niczego, mężczyzna ma zawsze rację. Przypominała mi się moja mama, płacząca kiedyś w kawiarni, że zostawiła by mojego ojca, a swojego męża, ale przecież sobie nie poradzi, a w ogóle to wszystko jej wina. Moi rodzice są ze sobą do dzisiaj, ja z moim mężem – już nie, więc trudno mi jednoznacznie orzec, że taka strategia brania na siebie winy nigdy się nie sprawdza. Oczywiście, że można żyć w przeświadczeniu, że należą nam się ciągłe baty od drugiej połowy – ale czy naprawdę tak mamy spędzić resztę życia?
Co mnie obudziło? Dwie rzeczy:
Po pierwsze – przeświadczenie, że ja w tym związku też byłam niesamowicie nieszczęśliwa. co nie oznaczało jednak, że czułam się upoważniona do ściągania przed kimkolwiek majtek, z tego żalu i rozpaczy.
Po drugie – małżonek szanowny w przypływie natchnienia stwierdził kiedyś, że winna jestem nie tylko ja, bo także jego kochanki. No przecież same nogi rozłożyły.
Olśnienie było więc nagłe, acz stanowcze. Przed oczami stanęły mi kobiety molestowane w pracy, bo miały według kolegów zbyt duży dekolt. I te gwałcone, bo miały zbyt krótką spódniczkę, a w ogóle to przecież poszły same po ulicy. I jeszcze taka, co to garem dostała po głowie, bo zupa była za słona. I te bite, bo się pan i władca zdenerwował. Cała gama innych przypadków także mi się nagle przypomniała. Co ciekawe – wiele kobiet tkwi w złych związkach latami, tłumacząc takiego boksera-amatora, niczym ja kiedyś mojego męża. Niektóre nawet wierzą, że gdyby rzeczywiście na dyskotekę założyły spodnie zamiast spódnicy, napalony mężczyzna by ich nie tknął. No przecież wiadomo, że sama na siebie taki los sprowadziły.
Poczucie winy i wyższości potrzeb mężczyzn jest nam wpajane z pokolenia na pokolenie. Po powrocie z pracy rzucamy się w gary i między odkurzacze, żeby wić miłe gniazdko jakiemuś panu, mimo że na nogach ledwo stoimy, a pan siedzi przed komputerem lub telewizorem i palcem nie kiwnie. W łóżku godzimy się na rzeczy, które nam się nie podobaja, że chłop miał, czego mu potrzeba i co zobaczył w jakimś pornolu, nieważne czy nas boli albo nam uwłacza. Bo czegoż nie robi się w imię miłości? Staramy się dorównać teściowej, bo wiadomo, że mamusia była we wszystkim najlepsza. Skubiemy sobie te brwi i golimy pachwiny, nie dlatego, że specjalnie chcemy, ale przecież on bardziej lubi takie wygolone. Robimy wszystko, co chcą inni.
A potem taki delikwent mówi, że jesteśmy jak bezwolne kukły i generalnie cios w podbrzusze nam się należał. I że to nasza wina. On się bardzo starał przecież, znad tego monitora albo jak już rzucał garnkiem w nasz czerep. On chciał dla nas jak najlepiej.
Kobieto głupia, wbij to do głowy sobie, swojej córce, wnuczce i młodszej siostrze – TO NIE TWOJA WINA! Nie marnuj sobie życia na kogoś, kto ci to zycie próbuje zmarnować. Nie daj się zniszczyć! Oddaj mu tym garnkiem!