Odkąd pamiętam, zawsze wierzyłam w wielką miłość. Taką, która pokonuje wszelkie trudności, sprawia, że płaczesz i śmiejesz się jednocześnie, nie mogąc uwierzyć, że właśnie tobie się przytrafiła. Taką, która zjawia się nagle i wywraca całe życie do góry nogami. Uszczęśliwia, daje poczucie wyjątkowości. Przeznaczenie – tak się to chyba nazywa, prawda? Miłość twojego życia – ktoś, dla kogo jesteś w stanie zrobić wszystko, być każdym, zmienić się, oszaleć. Jednego dnia pokonać znaczną odległość, żeby się tylko z tą miłością zobaczyć. Żyć chwilą, byle z nim. Bo co będzie potem, nieważne, skoro macie siebie.
I na nic ci wtedy cała mądrość świata, doświadczenia z przeszłości, te bolesne i ważne, na nic myśli gdzieś z tyłu głowy „zaczekaj jeszcze, uważaj, bądź ostrożna”. Ty już w tym jesteś. Już TYM jesteś. I dobrze i źle.
Raz wydawało mi się, że to „to”. Pierwsza dorosła fascynacja, pierwsze „na poważnie”, pierwsze obietnice wspólnego życia, już zawsze. Kochałam i on kochał – naprawdę. To była dobra, jasna, pewna miłość. To było dobry, jasny i pewny człowiek. Dobry związek, bez łez, dramatycznych chwil. Zabrakło uniesień jak z książki, momentów, w których zapiera dech w piersiach. Nie było też świtów, które przyprawiałyby o zawrót głowy. Była radość i pewność, że on zawsze będzie, że nic nas nigdy nie poróżni, tak jesteśmy do siebie podobni, tak zgodni. I przestało mi to wszystko wystarczać.
Położył mi na dłoni pierścionek, a ja poczułam, że nie mogę go przyjąć. Zrozumiał. – Nie oddawaj mi go – poprosił tylko. – Kupiłem go dla ciebie. Niech będzie pamiątką po tym, co razem przeżyliśmy. Może kiedyś będziesz mogła go przyjąć naprawdę.
„Może kiedyś?”. Nie, dziękuję. Odeszłam, uciekłam właściwie. Pierścionek wylądował na długie dziesięć lat w skrzynce z pamiątkami po mojej babci, kilkoma innymi świecidełkami. Nie miałam do niego sentymentu, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że M. nie był miłością mojego życia. O przyjaźni nie było mowy, zresztą on wyjechał, żeby jakoś sobie poradzić z tym uczuciem, z moim odejściem. Jakiś czas później dał swoją dobrą miłość komuś innemu. Komuś, kto ją przyjął i niósł z nim potem razem, przez życie.
A ja? Odnalazłam w końcu to, za czym tęskniłam. Po kilku latach, pojawił się mężczyzna mojego życia. Były emocje, o jakich marzyłam. Zachłysnęłam się tą miłością, prawie taką, jak na kartach słabego romansu. Z jednym wyjątkiem: tamte historie zawsze kończyły się happy endem, a ja nie byłam szczęśliwa. BYWAŁAM szczęśliwa tak bardzo, że wszystko inne stawało się nieważne. Myślałam wtedy, że tak powinna wyglądać miłość, że te chwile, kiedy czułam się przy nim nic nie warta, kiedy cierpiałam w samotności nic nie znaczą wobec ogromu naszego uczucia. Co z tego, że łzy skoro zaraz potem wielki powrót, kwiaty i najpiękniejsze słowa. Nie rozumiałam wtedy, że miłość najsilniejsza, może być miłością złą. Że czasami spotykamy miłości naszego życia, ale nie możemy z nimi być. Bo to jest dla nas złe, destrukcyjne. Bo to jest niemożliwe. Bo to się nie może udać. Że możesz spędzić z miłością swojego życia lata, oddać jej swoją duszę, młodość, wszystko, co masz najlepszego i nigdy nie zaznać spokoju, pewności. Prawdziwego szczęścia.
Ale, żeby to zrozumieć, trzeba się przekonać, poczuć to na własnej skórze: wielka miłość nie jest wszystkim, czego w życiu potrzebujesz. Tak, o jednym zapomnieć nam nie wolno. Miłość, nawet największa, nie rozwiązuje problemów, nie zaciera różnic nie do pogodzenia, nie zatriumfuje nad chorobami i nie zbawi nas od samych siebie, gdy nie potrafimy sobie poradzić z własnymi „demonami”. Nie trzymajmy się jej na siłę, nie stawiajmy dla niej wszystkiego „na jedną kartę”. Ja odchodziłam kilka razy. Nie tak łatwo opuścić miłość życia.
Niektórzy ludzie pojawiają się w naszym życiu tylko na jakiś czas, ale ich obecność odciska na nas piętno, którego nie sposób wymazać. Niezależnie od tego, czy to doświadczenie jest złe, czy dobre, bądźmy wdzięczni za to, że spotkaliśmy ich na swojej drodze. Nie żałujmy. Spotkać miłość swojego życia i zrozumieć, że ona nie jest dla nas, może być ratunkiem i błogosławieństwem. Świadomością, że życie ma wiele wymiarów. Że miłość ma różne oblicza.
Spotkałam ostatnio M. . Szedł sobie, ze swoim normalnym życiem, z wózkiem i cudownie uśmiechniętą żoną. Tak, jasne że poczułam żal. Mogłam mieć tę pewność i czuć to dobro, płynące z przekonania, że szczęście można odnaleźć również w „umiarkowanym” uczuciu. Wieczorem długo obracałam w palcach pierścionek, odnaleziony na dnie babcinego kuferka. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jeśli jesteś mądry, potrafisz sprawić by miłością twego życia była ta najzwyklejsza miłość. Ta bez fajerwerków. Chcę być mądra.