Go to content

Slow sex nie oznacza, że trzeba robić to powoli. To nieporozumienie! Chodzi o to, by kochać się… uważnie.

„Slow sex to żaden złoty środek, czy błyskawiczne remedium na problemy. Wymaga od nas wysiłku, zaangażowania, wyjścia ze strefy komfortu. Nie podsuwa gotowych odpowiedzi, nie jest zbiorem pozycji, które uczynią z nas erotycznych akrobatów”, piszą autorki nowego rozszerzanego wydania książki „Slow Sex”, która właśnie wyszła nakładem wydawnictwa Agora. Dziennikarka Hanna Rydlewska oraz Marta Niedźwiecka, certyfikowana sex coach i psycholożka kliniczna, twierdzą, że korzyści z praktykowania seksu w wersji slow są nie do przecenienia.

Według autorek slow sex stymuluje apetytna miłość, uczy prawidłowego oddechu oraz interpretowania sygnałów z ciała, co potęguje rozkosz. W nowym wydaniu książki Rydlewska zawarła dodatkowe rozdziały np. o LGBT+ (opowieść o tym, że nasza seksualność to proces, a nie jednorodna i sztywna struktura.) oraz o praktykach BDSM (skrótowiec od słów dominacja i uległość). Naprawdę wato przeczytać. Tym bardziej, że dialog autorki i psycholożki prowadzony jest fachowo, ale w narracji utrzymanej w konwencji rozmowy dwóch dojrzałych przyjaciółek. Odnajdzie się w nim każda kobieta, ale też i nie jeden mężczyzna. Z tej okazji przedstawiamy fragmenty niezwykle ciekawej rozmowy Hanny Rydlewskiej z Martą Niedźwiecką.

Dlaczego ten lepszy seks ma być slow?
Slow sex, podobnie jak slow food, zrodził się z niezgody na bylejakość. Chodzi o to, żebyśmy zmienili nasze przekonania i naszą postawę. Żebyśmy wydajność, pośpiech i powierzchowne sensacje zamienili na jakość i przyjemność. To oczywiście oznacza również zmiany w sposobie, w jaki będziemy uprawiać seks. Nie to, żeby od razu kochać się trzy godziny. Jeżeli ktoś z czasem do tego dojdzie, to znakomicie. Przecież wszyscy chcemy się kochać długo i mocno. Slow sex oferuje zestaw metod, które pozwalają uprawiać seks przez trzy godziny, ale również trzydzieści fascynujących minut. Bo najważniejsze, żeby nasz seks był jakościowy, uważny i świadomy.

Co to znaczy jakościowy seks?
Mogłabym mówić po prostu o dobrym seksie. Tylko co to znaczy w seksie „dobrze”. Często? Dużo? A może właśnie rzadko, ale za to zgodnie ze szczególnymi oczekiwaniami, jakie ktoś ma wobec seksu? Powiedzieć, że chcę mieć „dobry seks”, to nic nie powiedzieć. Dlatego wolę mówić o jakości seksu. Bo gdy mówimy o jakościach, otwieramy szersze pole znaczeń, takie, w którym każdy znajdzie te właściwe dla siebie. Możemy na przykład szukać w seksie namiętności, ale to nie jest uniwersalne. Dla jednych bliskość będzie tym, o co warto się starać. Inni będą szukali bezpieczeństwa. Do seksu wnosimy przeróżne potrzeby i warto je sobie zdefiniować, wtedy pojęcie „dobry seks” nabiera sensu. A skoro mówimy o jakości, to przyda się jeszcze jedno wyjaśnienie. Pojęcie „slow” jest przeciwieństwem „fast”. Ale wcale nie w znaczeniu szybko-wolno, tylko uważnie-nieuważnie. Najważniejszy przekaz ruchu slow brzmi: robiąc różne rzeczy szybko, jesteśmy powierzchowni. Szybko jedząc, podróżując, uprawiając seks, pomijamy to, co najważniejsze. Wpadamy w rutynę i działamy na autopilocie. A rutyna jest mordercą przyjemności.

Więc nasz codzienny, rutynowy seks jest jak cheeseburger, a ty chcesz nam zaoferować wykwintną sałatę? Nie ma w tym jakiegoś poczucia wyższości wobec nas, zwykłych zjadaczy buły z kotletem?
Tak, właśnie tak jest. I biorę za to pełną odpowiedzialność. Kiepski, nieuważny seks jest jak śmieciowe jedzenie. Nie twierdzę, że cheeseburger to czyste zło, zagrożone karą piekła. Chodzi o to, że jeżeli cały czas żywisz się tylko cheeseburgerami, to kończysz jako otyły kandydat do zawału, którego przyjemności życiowe zostały zredukowane do sapania w fotelu przed telewizorem. Jeżeli w tobie jest na to zgoda, niech tak będzie. Żadne „slow” tu nie pomoże. Ale jeżeli chcesz cieszyć się różnorodnością, zjeść kawior, egzotyczną rybę czy owoce, skosztować prawdziwego curry, zrozumieć coś z picia wina, to wchodzisz w świat, w którym przydadzą ci się pewne narzędzia do wywoływania i „obsługi” tych doznań. Jak nie wiesz, jak znaleźć dobrą – co nie znaczy najdroższą – restaurację, to będziesz się żywić cheeseburgerami w Rzymie, bo tak jest bezpieczniej.

Co jest w seksie odpowiednikiem napychania się cheeseburgerami?
Seksualny przesyt połączony z brakiem satysfakcji. A także niechęć do zmian mimo odczuwania dyskomfortu. Wiesz, ile razy słyszałam w moim gabinecie opowieści o obiecujących randkach, które skończyły się beznadziejnym seksem? I głębokim niesmakiem? Słyszałam je od ludzi, którzy robili to po raz dziesiąty, trzydziesty i nadal nie chcieli przyjąć do wiadomości, że za pięćdziesiątym razem wciąż będzie beznadziejnie. Fundujemy sobie nadmiar, nie biorąc pod uwagę, że zbyt wiele bodźców prędzej czy później przynosi znużenie i znudzenie. Nic nas nie cieszy, a jednocześnie żądamy, żeby regularnie targały nami kosmiczne orgazmy. Żeby było jasne – nie utożsamiam seksu z miłością. Tym bardziej nie uważam, że do udanego życia intymnego niezbędna jest miłość po grobową deskę. Ale zdecydowanie w seksie potrzebujemy więcej niż fizjologii i popędu.

Czego właściwie?
O tym jest ta książka. O pięciu podstawowych zagadnieniach, które powinniśmy poznać i zrozumieć, żeby później samemu sobie wręczyć świadectwo dojrzałości z seksu. Pierwsze to uświadomienie sobie znaczenia czasu w naszym życiu seksualnym. Oczywiście chodzi o to, żeby stało się ono bardziej „slow”, co jednak wcale nie znaczy, że ma być powolne. Chodzi raczej o znalezienie własnego tempa. Z czasem związane są również nawyki, jakie przylgnęły do nas w naszym nerwowym i pośpiesznym życiu. Powinniśmy sobie uświadomić, że powodują one erozję przyjemności w ogóle, zaś przyjemności seksualnej w szczególności.

A drugi „filar”?
To modyfikacja stosunku do naszego ciała. Chodzi o to, żebyśmy przestali go używać jak przedmiotu, narzędzia, za to zbudowali z nim głęboki kontakt. Trzeci i czwarty punkt to uważność oraz świadomość. To kategorie zaczerpnięte z praktyki mindfulness. Pomagają one myśleć i działać skuteczniej, żyć milej i czuć pełniej. W końcu piąty element: rytuały. To prosty sposób na podniesienie jakości seksu, który uprawiamy w „maratońskich” związkach. A więc czas, ciało, uważność, świadomość i rytuały. To wielka piątka nowoczesnej ars amandi. Oczywiście, moglibyśmy poznawać każde z tych pojęć osobno, studiować zawarte w nim elementy buddyzmu, tantry, mindfulness, jogi… Ale na koniec doszlibyśmy do zbliżonych konkluzji. Tylko mogłoby nam na to wszystko życia nie starczyć. Także dlatego potrzebujemy slow seksu. Bo jest efektywny, bo w prosty do zastosowania sposób pokazuje, na czym się skoncentrować, żeby się seksualnie rozwijać. I to poczynając od fundamentów naszej seksualności. Bo zdecydowanie zbyt często zadowalamy się drobnymi zmianami, które dają powierzchowne, krótkotrwałe efekty.

A czy nie uważasz, że slow sex jest jakimś wydumanym pojęciem? Kolejną modną wydmuszką? Nie bolą cię od tego zęby?
Być może tajemnica trendów na tym polega, że nazywają coś, co nagle wszyscy chcą robić.

Hanna Rydlewska – dziennikarka i redaktorka. Obecnie dyrektorka wydawnicza i szefowa digitalu „Vogue Polska”. Wcześniej była m.in. szefową newsroomu i zastępczynią dyrektora serwisów informacyjnych Gazeta.pl, wicenaczelną „Przekroju” i NaTemat.pl. W radiu Chilli Zet prowadziła audycję „Hani Bal”, dziś odpowiada m.in. za podcast „Ciało ma głos” w Vogue.pl. Książki to, obok rozmów z ludźmi, jej największa pasja.

Marta Niedźwiecka – pierwsza polska certyfikowana sex coach, psycholożka kliniczna. Autorka podcastu „O Zmierzchu”. Od ponad dekady pracuje z parami i solistami w obszarze seksualności, relacji i wyzwań emocjonalnych, zarówno w ramach terapii, jak i na warsztatach rozwojowych. Wierzy, że świadoma seksualność zmienia życie na lepsze.

Prezczytaj także: Miłość i krzywda. Serial „Sceny z życia małżeńskiego” obnaża prawdę o naszych związkach