Mam 30 lat, jestem singielką. Nie, nie jestem sama, samotna, smutna też nie jestem. Moje życie jest bezpieczne. Tego mi brakowało. Najpierw w dzieciństwie, gdy ciągle byłam świadkiem kłótni rodziców. I potem, gdy z kolejnymi mężczyznami próbowałam budować związek.
Mój chłopak z liceum. Cztery lata razem, potem on zdał na Akademię Teatralną. Wsiąkł w nowe zadania, zajęcia. Codziennie wracał do domu koło 23.00, weekendy były zajęte przez szkołę. Odsunęliśmy się od siebie. On miał świat kolorowy, ja spokojny świat studentki polonistyki.
Rozstanie było dla mnie trudne i bolesne. Choć to ja powiedziałam słowo „koniec”, czułam się porzucona i zostawiona. Potem przez kolejne lata nie potrafiłam w nikim się zakochać. Spotykałam kolejnych chłopaków, uprawiałam z nimi seks, byłam bliżej, dalej. W końcu odchodziłam. Czasem odchodzili oni.
Moja kolejna wielka miłość to architekt. Był starszy o osiem lat, miał fajną pracę, dużo marzeń, podróżowaliśmy. Poznałam jego rodzinę, zaprzyjaźniłam się z siostrą. Znów się otworzyłam. Po trzech latach odkryłam jego korespondencję z inną kobietą. Kiedy wyprowadzałam się z mieszkania, w którym wspólnie mieszkaliśmy, przysięgłam sobie: „nigdy więcej”. Dwa razy byłam zaangażowana, dwa razy skończyło się źle.
Tę miłość też odchorowywałam, ale już krócej. Pomogła mi złość i urażona duma. Uciekłam w pracę, i ta praca była najbardziej wdzięczną miłością. Bo przewidywalna, poukładana. Dużo dawałam, dużo dostawałam. Wiedziałam czego się spodziewać. Miałam poczucie kontroli, siły, mocy.
Mijały lata. Poznawałam kolejnych mężczyzn. Ale już nie potrafiłam się zaangażować. Widziałam, że robię się wymagającą singielką. Jedną z tych, o których czytałam. Skoncentrowaną na pracy, krytyczną wobec mężczyzn. Urządziłam swoje mieszkanie jak chciałam. Postawiłam kanapę tam gdzie chciałam, pomalowałam ściany jak chciałam, w sypialni mam toaletkę – na co mój architekt nie chciał się zgodzić. Jest tak, jak chciałam.
Patrzę na znajome małżeństwa…
Kilka się już rozpadło, kilka jest chyba szczęśliwych. Zazdroszczę im, jak pakują rowery i wyjeżdżają w taki weekend jak ten na żagle czy kajaki. Widzę szczęście. Radość. Wspólne dzieci. Tylko…..
Dwóch tych „szczęśliwych” mężów po pijaku dobierało się do mnie. Jeden obraził się, bo kiedy zaczął mnie bajerować ostro powiedziałam: spadaj. Okej. To tylko dwóch, wynaturzenia są wszędzie.
Trzeci, fantastyczny mąż, za którego dałabym się pokroić właśnie kilka tygodni temu odszedł do innej. Zbieram moją przyjaciółkę rozsypaną w kawałeczki. Parzę melisę, podaje wino, wyciągam na imprezy, zajmuję się jej dziećmi. I, kurczę, jestem wdzięczna losowi, że już tego nie przeżywam, że już nie cierpię.
Czy jestem ślepa? Czy obracam się w jakimś chorym środowisku…
A dobre życie toczy się gdzieś poza mną? Czy naprawdę ludzie mają tylko parę lat gwarancji na szczęście, a potem zawsze się coś psuje? Bo kryzys, bo dziecko, bo brak seksu, bo seks z kimś innym? Czy stabilizacja zawsze ma cenę? Kompletną destabilizację później?
Nie chcę tak żyć. Nie chcę żyć w lęku, że kogoś stracę. Ktoś powie, że w miłość jest wpisane ryzyko utraty– być może. Ale ja nie chcę więcej tracić. Za wiele bliskich ludzi straciłam. Wybieram letniość w damsko– męskich relacjach. Dlaczego wydaje mi się, że więcej na tym zyskuję?
Po pierwsze. Naprawdę jestem wolna. Układam rzeczy w lodówce gdzie chcę, jadę na wakacje gdzie chcę. Nikt mi nie mówi, że wydałam za dużo na buty, nie muszę się tłumaczyć, ile kosztują moje sukienki.
Po drugie. Nie czekam. Jeśli czekam to jeden dzień. Poznaję faceta, spotykam się, ta randka jest udana, jest miło. Rzeczywiście dzień po czekam na telefon. Super jeśli on się odzywa znów. Jeśli nie, pozbieranie się po tym zajmuje mi jeden dzień. Jeden dzień gorszego nastroju, lodów przed telewizorem. Tyle.
Po trzecie. Mam seks, mam czasem nawet zauroczenie, ale nie dochodzi do momentu znużenia. Zdecydowana większość z nas stara się tylko na początku. Mężczyźni, którzy się ze mną spotykają, wykonują pracę, żeby było fajnie. To jest kolacja, wyjście, drobiazgi, które mi dają, bo wiedzą, że coś lubię. Ja robię to samo. Staram się.
Dlaczego to się kończy? Bo ja uciekam. Jeśli jesteś trzydziestolatką i rozejrzysz się wokół widzisz, że fajni faceci są zajęci. Po świecie fruwają szaleni single i żonaci. Żonaci mnie nie interesują, single nie nadają się na związek. Bo są niczym sieroty.
Mają depresje, wątpliwości, ciągle nie wiedzą czego chcą. Nie potrafią walczyć o siebie w pracy, nie potrafią wziąć się w garść, podejmować decyzji. Potrzebują opiekuńczych ramion kobiety. Sorry, mam to gdzieś, nie będę się nikim opiekować. Już sobie wyobrażam taką sierotę jako ojca. Nie chcę. Miałabym wpuścić go do swojego świata, a on by na mnie żerował, karmił się moją siłą.
Dlaczego miałabym wybrać to, a nie po prostu seks bez zobowiązań?
Nie potrafią słuchać. Chcą po prostu mówić i mówić o sobie. Nawet jeśli im tłumaczysz, że bycie ze sobą to też słuchanie– pamiętają o tym przez dwadzieścia minut.
Mają zero inicjatywy. W zdecydowanej większości. Jeśli wykazują jakąś inicjatywę to dlatego, że się starają, zależy im na zrobieniu dobrego wrażenia. A potem…
I cóż, w większości mają nadopiekuńcze mamy. Nie muszą robić nic, za nich zrobi się wszystko. SIĘ to oczywiście jakaś kobieta.
Jeśli mam być z kimś być, to z prawdziwym mężczyzną. W końcu jestem atrakcyjną, mądrą trzydziestolatką. Znam cztery języki, potrafię na siebie zarobić, wymienić koło w samochodzie, ubezpieczyć siebie, dom, znam się na polityce i wiem gdzie należy oszczędzać.
Takiego faceta chciałabym poznać.
I takiego, który by nie zranił. Za dużo? Czasem myślę, że za dużo.
To trudno, zostanie jak jest.