Cztery lata liceum, trzy lata studiów licencjackich, dwa lata magisterki pięć lat w pierwszym, wspólnym mieszkaniu zaraz po studiach – wylicza Małgosia. Potem szybka decyzja o ślubie i… wcale nie happy end, ale koniec związku. Ku zdumieniu rodziny i przyjaciół, ślub odwołali na kilka dni przed planowaną ceremonią.
Czy próbowali ratować ten związek? Tak, poszli nawet na terapię dla par, ale bez przekonania, że to coś pomoże. Mimo to, odsuwali od siebie myśl, że ta miłość się skończyła. Bo przecież miało być tak pięknie, mieli już być ze sobą na zawsze, a tu: katastrofa. Serce weszło w konflikt z rozumem.
– To nie chodzi chyba wcale o to, że spędziliśmy ze sobą tyle czasu przed ślubem, że poznaliśmy się lepiej niż niejedno małżeństwo – mówi Gosia. – Nie sądzę też aby „zepsuło” nas to, że nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Ta miłość wygasła, bo nie zadbaliśmy o nią odpowiednio. To przychodziło stopniowo, powoli ale konsekwentnie oddalaliśmy się od siebie emocjonalnie, fizycznie będąc cały czas bardzo blisko. Nie wiem nawet, w którym momencie przestałam go kochać. Myślę, że nasze zaręczyny były po prostu próbą ratowania czegoś, co wymykało nam się z rąk.
Poznaliśmy się jako bardzo młode dzieci. Fascynację dwojga nastolatków potraktowaliśmy z punktu jako bazę dla czegoś wielkiego. Znajomości naszych rówieśników rozpadały się, były przelotne, my trwaliśmy dalej. Dobrze się rozumieliśmy, mieliśmy podobne priorytety, więc trzymaliśmy się razem. A potem to już się jakoś tak potoczyło: jeden kierunek studiów, wspólne wyjazdy , wspólne zainteresowania. Ścieżki zawodowe wybraliśmy różne, ale po pracy wracaliśmy do siebie do wspólnego domu. Na początku tego „dorosłego” życia wszystko układało się świetnie. Było o czym rozmawiać: jego kariera w dużej, międzynarodowej firmie i moje pierwsze kroki w znanym wydawnictwie. W wakacje podróże po Europie, w ciągu roku dobre kino i spotkania z przyjaciółmi, zawsze razem. Dalej jadaliśmy niedzielne obiady u moich rodziców i piliśmy kawę z jego mamą. Żyliśmy, oddychaliśmy, spaliśmy i nawet kochaliśmy się w ten sam, przewidywalny sposób.
W pewnym momencie pochłonęło nas kolekcjonowanie pamiątek z naszych podróży. Kolekcjonowaliśmy je wręcz kompulsywnie, tak jakby miały być gwarancją naszego szczęścia, ale nie zadbaliśmy o to, co najważniejsze – o nasze uczucie. A był wtedy na to najwyższy czas, bo zaczęło gasnąć.
Wracaliśmy do siebie po pracy i bardziej męczyła nas nasza obecność, niż zawodowe obowiązki, a było ich naprawdę sporo. Tak nas to przestraszyło, że zamiast dać sobie trochę przestrzeni, na siłę staraliśmy się być jeszcze bliżej siebie. Wtedy jeszcze mogliśmy to uratować.
Jeśli pytasz mnie dziś czym jest „przechodzony związek” to powiem ci, że to taki układ w którym dwoje ludzi kiedyś coś ze sobą połączyło, ale nie umieli tego odpowiednio rozwinąć, pielęgnować. Nie potrafili o tę miłość czy też zauroczenie zadbać. Pomylili wygodę, „święty spokój” i poczucie, że ten punkt życiowego programu mają już odhaczony, z prawdziwym sensem miłości. Nie uważam wcale że to dotyczy par, które zbyt długo zwlekały z legalizacją swojej relacji.
Skąd wiedziałam, że to koniec? Długo się przed tym broniłam. Myślę, że świadomość przyszła w dniu, w którym wracałam z pracy i czułam ogromną złość, że on tam będzie. Otwierałam drzwi kluczem i myślałam: „Boże, wcale nie chcę tam być. Wejdę i co mu powiem? Cześć kochanie, jak ci minął dzień? Wcale nie chcę tego słuchać, wcale mnie to nie interesuje…”. Przestraszyłam się. Usiedliśmy na łóżku i powiedziałam: „Zróbmy coś z naszym życiem, zmieńmy coś”. Tydzień później poszliśmy na terapię par, a za następne dwa tygodnie dostałam pierścionek zaręczynowy. Paweł uklęknął przede mną i zapytał czy zostanę jego żoną, a w moich oczach pojawiły się łzy. Wydaje ci się to normalne, kiedy słyszysz takie pytanie od swojego ukochanego, masz prawo się wzruszyć płakać ze szczęścia. Ale ja płakałam z niepewności. Małżeństwo to dla mnie etap „ostateczy”. Ślub jest rozwiązaniem na całe życie, przypieczętowaniem związku. Mimo to powiedziałam „tak”. W nocy zwymiotowałam z przerażenia i nerwów. Rano powiedziałam Pawłowi, że to grypa żołądkowa. On też się miotał, widziałam to. Na terapii byliśmy może cztery razy, ale zabrakło tam naszej szczerości, zaangażowania. Żałuję tego bardzo, żałuję, że nie porozmawialiśmy szczerze o swoich uczuciach wcześniej.
Przez całe 8 miesięcy próbowaliśmy zagłuszyć nasze sumienia przygotowując się do ślubu, którego wcale nie chcieliśmy. Robiliśmy dobrą minę do złej gry, gdy tymczasem nasz związek przestawał przypominać relację między kobietą a mężczyzną. Schudłam, wszyscy myśleli, że przejmuję się ceremonią. A ja żyłam w przeświadczeniu, że wyjdę za mąż za mężczyznę, którego nie kocham. Wiedziałam, że nie będę szczęśliwa. Dodatkowo w pracy pojawił się facet, który zaczął niebezpieczne zaprzątać mój umysł. To wszystko nie tak miało być!
Dwa tygodnie przed ślubem żarty się skończyły. Nie byłam w stanie jeść, codziennie wymiotowałam z nerwów, przestałam rozmawiać z przyjaciółką. 3 dni przed ceremonią Paweł wziął mnie za rękę i powiedział, że nie możemy tego zrobić. Że on bardzo nie chce mnie zranić, ale mówi mi to bo widzi, że i ja się męczę w tym układzie. Popłakałam się – tym razem ze szczęścia. Przegadaliśmy całą noc, pierwszy raz szczerze. Nie mogłam uwierzyć, że zabrnęliśmy w to wszystko tak daleko. Rano Paweł spakował walizkę i wyszedł. Wynajął pokój, potem mieszkanie. Kontakt mamy sporadyczny, ale serdeczny. Nikt tu nie chciał nikogo skrzywdzić, a raczej uratować.
Największy problem z zaakceptowaniem tego, co się stało mieli nasi rodzice i przyjaciele. „No jak to – słyszałam – przecież tak świetnie do siebie pasowaliście, nigdy się nie kłóciliście, nigdy nie mieliście kryzysu…”. Nie kłóciliśmy się, bo po prostu nam nie zależało, taka jest prawda o naszym związku.
Dziś jestem sama. Paweł spotyka się z kimś myślę, że jest szczęśliwy, a na pewno bardzo zaangażowany. Ale nie spieszy się z poważnymi decyzjami.
7 cech „przechodzonego” związku
- Żyjecie „obok” siebie, a nie razem.
- Partner zaczyna wzbudzać w tobie nieuzasadnioną agresję i zniecierpliwienie.
- 3.Masz poczucie, że na ten związek jesteś po prostu skazana, że nic dobrego cię już w miłości nie czeka.
- Izolacja – więcej czasu spędzasz samotnie niż z nim i dobrze ci z tym.
- Masz symptomy fizyczne: bóle głowy, brzucha, tracisz apetyt. Twój organizm wysyła sygnały, że czujesz się źle psychicznie.
- Odczuwasz chroniczne zmęczenie nim, jego obecnością, snuciem wspólnyc planów.
- Odczuwasz paniczny strach na myśl o formalizacji tego związku.