Iwona: – Wiesz, ja zawsze marzyłam o tym, żeby móc się nimi opiekować. Oni tacy już starusieńcy, przygarbieni, siwe jak mróz włosy. I wtedy ja mogłabym im podać herbatę, zawieźć do lekarza, pomóc się ubrać. Tak jak oni mi pomagali, gdy byłam dzieckiem. Tylko nie zdążyłam wiesz, nie zdążyłam im podziękować, powiedzieć, że są dla mnie najważniejsi, że jedyni. Że tak bardzo ich kocham, tak cholernie jestem im wdzięczna za wszystko. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowych, gdy miałam 20 lat. Zostałam ze starszą siostrą i dziurą w sercu. Taka wyrwą, której niczym nie załatasz, niczym nie skleisz. Dlatego, gdy poznałam Wojtka i usłyszałam, że też nie ma rodziców, pomyślałam, że los nam siebie dał. Żeby było sierotom takim jak my, łatwiej żyć.
Czy ty wiesz, jak ja się wtedy czułam? Wtedy, gdy odkryłam, że mój własny mąż uśmiercił przede mną matkę i ojca, bo mu do mebli nie pasowali? Wyszłam za potwora. Nie potrafię inaczej nazwać człowieka, który wstydzi się własnych rodziców. A jedynym przejawem pamięci z jego strony, jest comiesięczny przelew. I to dzięki temu przelewowi właśnie trafiłam do domu spokojnej starości. Do miejsca, w którym tak wielu zapomina, komu zawdzięcza to, że żyje.
Iwona ma 32 lata. Właśnie wróciła z drugiej i ostatniej sprawy rozwodowej. Była szczęśliwą żoną przez 3 lata, wcześniej przez kilkanaście miesięcy noszoną na rękach narzeczoną. Historia jak z bajki. Poznali się na wakacjach, gdzie ona zarabiała na utrzymanie a on, odpoczywał po ciężkiej pracy. Zwróciła na niego uwagę i wcale tego nie ukrywa. Wzdychała nawet do koleżanki kelnerki, że taki facet to marzenie. Przystojny, młody a już ustawiony. W hotelu, w którym oboje byli wszyscy wiedzieli, że to znany biznesmen. I, że jest singlem. Iwona też była sama, ciężkie życie za nią. Rodzice odeszli, gdy była młodą dziewczyną. Zostały same z niepełnosprawna siostrą. Trzeba było zakasać rękawy, schować do kieszeni ambicje i marzenia o studiach i zapieprzać. Gdy pojawił się Wojtek, myślała, że wygrała życie. Niestety, ta bajka nie ma dobrego zakończenia.
Iwona: – To się tak jakoś podziało. Pierwszy mnie zaczepił, zapytał czy nie orientuję się, jak dojechać w pewne miejsce. Pracowałam we Włoszech już któryś sezon, zawsze w tym samym hotelu. Odpowiedziałam i jakoś tak rozmawialiśmy chyba z pół godziny, aż dziewczyny do mnie zza baru mrugały. Byłam jak ta nastolatka, która, gdy pierwszy raz się zakocha, podskakuje na dźwięk telefonu, myśląc, że to jej ukochany.
To takie ciepłe uczucie, miłe, tym bardziej, że wcześniej mi się układało. Nie bardzo było kiedy myśleć o romansach, bo najpierw siostrze pomagałam. Potem gdy wyszła za mąż, dom po rodzicach trzeba było remontować. Życie, każdy wie jak jest. A z nim się jakoś tak lekko rozmawiało, tak zwyczajnie. Choć on przecież taki niezwykły, z dobrego domu, wykształcony. Miał pieniądze ale czy to coś złego, jak sobie człowiek sam na nie zapracuje? Ja do dziś nie wiem ile on tych fabryk i sklepów ma, nigdy mnie to jakoś nie interesowało. Wtedy też mnie zatrzymało coś innego. Ten jego spokój, dystans, ale bez wyniosłości. Wieczorem przyszedł znowu na drinka, widziałam, że czeka, aż skończę. Zapytał wprost, czy może mnie odprowadzić lub zabrać na spacer. Już po drodze przyznał się, że wcale nie szukał miejsca, o które mnie zapytał rano. Po prostu chciał zaczepić, zacząć rozmowę, ale nie bardzo wiedział jak. Bał się, że odbiorę go jako natrętnego turystę, który przyjeżdża tylko po to, żeby podrywać barmanki.
Przegadaliśmy całą noc, nawet się przy nim rozpłakałam, gdy opowiadałam o swojej mamie. On mnie wtedy tak lekko dotknął i powiedział, że tak bardzo mnie rozumie. Jego urlop dobiegł końca, poprosił mnie o numer telefonu. Oczywiście, że od razu dałam sobie spokój. Do niczego między nami nie doszło, kilka razy niechcący dotknął mojej dłoni, to wszystko. Mimo to, jakoś tak żal mi było, że to już koniec. Bo czułam, że to fajny facet. Taki, z którym chce się po prostu żyć.
Wróciłam do Polski tydzień po nim i zanim zdążyłam rozpakować walizkę, już pytał czy wszystko u mnie dobrze. I zaproponował kolację. Oczywiście udawałam obojętną, ale niedługo… No i zaczęła się nasza idylla. I ta miłość taka wyczekana, intensywna, taka jedyna i prawdziwa.
Szybko poznałam jego znajomych, bo nie miał rodziny. Widziałam kilka zdjęć jego mamy, tatę gdzieś, jak Wojtek był jeszcze mały. Na strychu kiedyś przypadkiem znalazłam. I zapytałam, kim są ludzie na zdjęciach. Bardzo się zdenerwował, wyrwał mi je, zabronił grzebać w swoich rzeczach. Zaraz potem przeprosił, tłumaczył, że po śmierci jego rodziców poszło o pieniądze, że o to poróżnił się z rodziną. Był jedynakiem, na zdjęciach to tylko dalsze ciotki i wujkowie, że większość z nich już nie żyje. Jak się potem dowiedziałam, było to częściową prawdą. Pokłócili się i odwrócili od niego, ale nie przez kasę. Teraz to widzę i rozumiem, dlaczego tak bez ładu i składu o tym mówił. Zdawkowo i z nerwami. Wtedy myślałam, że ta śmierć rodziców tak go boli. Do końca nie wiedziałam, kiedy tak naprawdę odeszli i dlaczego są pochowani w tak odległym miejscu. I, że on sam do nich jeździ na grób raz do roku. Ale szanowałam to, przecież każdy tak różnie przechodzi stratę najbliższych osób. Nie dopytywałam, nie rozgrzebywałam, może i mój błąd. Życie nam się układało, było coraz piękniej, coraz bardziej pewni siebie nawzajem byliśmy. I poprosił mnie o rękę. Bez żadnych brylantów, drogich restauracji. Siedzieliśmy wieczorem w ogrodzie i on nagle zapytał, czy nie chciałabym nosić jego nazwiska. Głośno przez łzy palnęłam, że przecież mógłby mieć każdą kobietę. Odparł tylko, że nie chcę każdej, tylko mnie.
To nie było wesele tylko przyjęcie. Kilkoro jego najbliższych znajomych z pracy, moja koleżanka i siostra z mężem. Pamiętam, że podczas toastu, jedna ze znajomych męża z dziwnym wyrazem twarzy powiedziała – Dziwna impreza, gdzie nie ma najważniejszych osób. Co, twoi też nie żyją? – zakończyła patrząc na mnie i głupio się uśmiechając. Wyprowadzili ją a Wojtek tłumaczył coś, że bywa specyficzna, zwłaszcza gdy za dużo wypije. Nie wracałam już do tamtego zdarzenia, choć wzbudziło mój niepokój. Mijał dzień za dniem. On od rana do wieczora w firmie, ja wróciłam na uczelnię, zajmowałam się domem i trochę pomagałam, przy rozliczaniu faktur. Wiesz jak człowiek musi, to się wszystkiego w życiu nauczy.
Byliśmy po prostu szczęśliwi. A gdy urodził się Staś, Wojtek wprost oszalał. Mniej pracował, był świetnym ojcem. Wszystko robił podwójnie, jakby na zapas, nawet kochał go mocniej, ciągle przytulał. Jakby się czegoś bał, a Stasiu urodził się i był zdrowy. Na jego pierwsze urodziny przyszło parę osób. W kuchni zaczepiła mnie ta sama kobieta, która tak dziwnie na przyjęciu weselnym zapytała o moich rodziców. Czułam od niej jakąś niechęć, złość, może zazdrość. Chciałam wyjść, ale złapała mnie za rękę. Popatrzyła mi w oczy i wysyczała, czy nie boję się, że mój syn też mnie kiedyś gdzieś odda. Jak spod ziemi wyłonił się Wojtek i ją wyrzucił.
Wieczorem zapytałam jednak Wojciecha, co się dzieje. Zaczęłam naciskać, pytać o daty śmierci jego matki i ojca. Krzyczał, że to nie moja sprawa, że on mnie o moich nie pyta. Że jeśli ktoś umarł, to po co to wyciągać. Że się na mnie zawiódł, bo wierzę pijaczkom, które pletą bzdury. Pogodziliśmy się rano, ale coś we mnie mówiło, coś kazało mi się temu przyjrzeć.
Minęły dobre dwa tygodnie od tego zajścia, mały się rozchorował a Wojtek był za granicą. Potrzebowałam większej gotówki. Mąż kazał mi się zalogować na konto i zrobić przelew, bo sam nie miał czasu. Wiem, nie powinnam tego robić, ale pobieżnie przejrzałam przelewy. Ten na okrągła sporą sumę, powtarzający się cyklicznie co miesiąc od dawna, zauważyłam od razu. Nie wiem, czy tak bardzo chciałam coś w końcu znaleźć, czy może to samo mnie znalazło…Nie było nazwy firmy. Tylko imię i nazwisko. I adres. Wszystko mi wirowało przed oczami, chciałam od razu do niego zadzwonić. Wyjaśnić dlaczego, na przelewach jest imię i nazwisko jego nieżyjącej matki. Ale zadzwoniłam po znajomą, żeby zaopiekowała się moim synkiem. Wsiadłam w auto. Boże, czy ty wiesz, że jechałam może godzinę z kawałkiem? I wcale nie na cmentarz? Godzinę od naszego pięknego, ogromnego domu. Pod adresem, który znalazłam na stronie banku, był Dom Spokojnej Starości. Nie mogłam oddychać, zastanawiałam się co zrobić. Weszłam tam w końcu i powiedziałam, że szukam pracy, że nawet jako sprzątaczka, bo mi zależy. Pielęgniarka kazała mi usiąść i poczekać, ale druga zaproponowała, że pokaże mi ośrodek. Śmiała się nawet, że może skutecznie mnie zniechęci, bo to ciężki kawałek chleba. I mnóstwo smutnych losów, w tych czterech ścianach każdego z pokoi.
Od razu ją poznałam. Widziałam na zdjęciu dwa, czy trzy razy, ale wiedziałam, że to ona. Siedziała zgarbiona przy oknie, w fotelu. Spadł jej koc, więc podeszłam i jej go podałam. Usiadłam na przeciwko i wyłam. Trzymałam za rękę moją teściową, tę samą, która podobno już dawno nie żyła. Pielęgniarka stała w drzwiach, nie pytała o nic, powiedziała tylko, żebym nie mówiła, że to ona mi pozwoliła. A ta starsza pani, matka mojego męża głaskała mnie po twarzy i mówiła, że ludzie źle mówią o jej synu, bo ją tu oddał. Że z mężem razem sobie tu byli, ale zmarł bardzo szybko. I, że ci sami źli ludzie mówią, że to ze zgryzoty. Ze wstydu, że ukochany Wojtuś się dorobił i starzy rodzice ze wsi, do wnętrz pałacu nie pasowali. Ale ona wie, że to nie tak. Że na pogrzebie taty też nie był, bo taką ma pracę, ale na pewno było mu przykro. Przecież jak był mały, to ojciec go ciągle na rękach nosił, dbał żeby mu się krzywda nie stała. Że jej synek to dobry człowiek i jak sobie tam wszystko poukłada, to na pewno ją zabierze. Bo ona, już tak długo na to czeka.
Wróciłam do domu, spakowałam rzeczy swoje i synka, i wyniosłam się, zanim Wojtek wrócił. Od razu poszłam do adwokata. Zadzwonił, gdy tylko się zorientował, że mnie nie ma. Przyjechałam, usiedliśmy przy stole w jadalni. Patrzyłam na niego i mówiłam, że jest bardzo podobny do swojej matki. Że ma takie same przyzwyczajenia, bo ona też często poprawia włosy. I dołeczki, gdy się uśmiecha, też ma po mamie. Patrzył w stół, skubał palce. Jego mama też tak robiła, gdy ze mną rozmawiała. Zapytał tylko, czy ograniczę mu prawa do Stasia. Żadnego przepraszam, żadnego wyjaśnienia czy propozycji, żeby ją stamtąd w końcu zabrać. Wstałam i podeszłam do drzwi. Odwróciłam się tylko jeszcze na moment. „Nie ograniczę mu praw, bo jest dobrym ojcem. Za to nigdy, nie powinien nazywać się czyimś synem” – powiedziałam.
Pani Maria zmarła pół roku później. Bardzo chorowała, nie do końca była świadoma pewnych spraw. Ale widziała Stasia, mówiła, że wygląda jak jej syn, niemalże identyczny. I, że dzieci to skarb dla rodzica. Często o niej myślę, Stasiek wie, że to była jego babcia, choć jeszcze za mały jest na zadawanie pytań. Zresztą, to już sprawa jego ojca, żeby mu wytłumaczył, dlaczego była w tamtym miejscu. W tym samym, w którym ja pracuje od tamtego czasu. I wiesz, zawsze tak bardzo brakowało mi moich rodziców, bo za szybko odeszli, zbyt prędko zniknęli. Ale teraz mam ich tak wielu. Tych niechcianych, oddanych, tych, o których nie chce się pamiętać. Tych, których się przywozi i zostawia. Tych którzy stoją potem w oknie i wyglądają. Patrzą w niebo i modlą się o to, żeby córka zabrała je choć na Wigilię. Żeby syn przyjechał, chociaż na urodziny. Tych, którzy zasypiają późną nocą patrząc, na coraz bardziej wyblakłe zdjęcia swoich dzieci. Dzieci, które dla własnej wygody, wolą ich pochować za życia.
Wysłuchała: Anika Zadylak